Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

1.31.2012

/NEPAL/ TREKKING WOKÓŁ ANNAPURNY (1)

– Dzień 1, czyli nie dam rady –
(Phedi 1430 mnpm - Pothana 1890 mnpm).
 
>>> Dzień 2 trekkingu


Jedziemy z Pokhary do Phedi – stamtąd mamy rozpocząć nasz trekking. Pakujemy się do vana – ja, moja niemiecka Przyjaciółka Irene, jej Mąż Nepalczyk Rabindra, dwoje dzieci – Sophia lat 3 i 3 miesiące i Philipp – nieco ponad roczek, Himal, brat Rabindry oraz dwóch tragarzy Sherpów – Kedar i Sianu (co oznacza „mały” i doskonale opisuje jego wzrost). Do tego nasze wypchane plecaki (pieluchy zabierają sporo miejsca), moje kijki – tylko ja wybrałam opcję chodzenia z nimi – oraz plecaczki dzienne. Plus dwa materiałowe nosidełka dla dzieci. I śpiwory. Dobrze, że van jest spory.

Droga z Pokhary krótka; van trzęsie się na powybijanej drodze, a my z nim – zjedzone na śniadanie omlety z masalą dają o sobie znać w żołądkach. Poza tym jedną długą drogę mamy już za sobą – trasę ok. 200 km z Katmandu do Pokhary pokonaliśmy wczoraj w 7 godzin; lot byłby szybszy, ale ominęłyby nas wspaniałe widoki i jazda z dreszczykiem – nad przepaścią – słynną wybudowaną w latach siedemdziesiątych Katmandu-Pokhara Prithvi Highway.

Docieramy do Phedi. Na mój pierwszy w życiu trekking. Nigdy nie lubiłam nawet łazić po Tatrach, a moje dotychczasowe największe osiągnięcie to Giewont. Nie wiem, jak będzie – i boję się, że wyścignie mnie trzylatka. Dobrze, że Himal też po raz pierwszy jest w górach.
Trasa – którą zresztą dokładnie rozplanowaliśmy – rozpoczyna się w charakterystyczny dla Himalajów sposób: ułożone ludzką ręką kamienne stopnie różnej wysokości. Rabindra pokazuje mi schronisko widoczne na szczycie – nie wierzę, że mamy dziś dojść aż tak wysoko. Okazuje się, że do tego schroniska mamy dojść w godzinę, a przed nami jeszcze dużo dalsza trasa – aż do Pothany. Ogarnia mnie przerażenie. 



Kupuję sobie na szczęście plecioną bransoletkę od kobiety, która wygląda niczym peruwiańska Indianka i nie mówi po angielsku. Świetnie za to radzi sobie w nepali – co mam okazję podziwiać, gdy spod kolorowych spódnic wyciąga tak niepasującą do niej komórkę i rozmawia przez nią dobre 20 minut. Widocznie szczęśliwe bransoletki po 100 rupii dobrze się sprzedają. 

Ruszamy. Canon na szyi ciąży mi już po pierwszych krokach. Trzy pierwsze stopnie i czuję się zmęczona. Wtedy poznaję Pierwszą Zasadę Trekkingu Irene – jej zdobyte przez lata na himalajskich wędrówkach doświadczenie jeszcze nie raz uratuje mi życie… Irene każe mi iść w swoim tempie nie oglądając się na nikogo – i cały czas myśleć o tym, że ma to być tempo, w którym dam radę przejść po takiej trasie cały dzień. I pić dużo wody (to Druga Zasada) – sięgać po nią ZANIM dopadnie mnie pragnienie. Potem okaże się, że cola też jest świetnym paliwem trekkingowym, piwo za to raczej słabym. Ale podobno opinie w tym względzie są podzielone.
 
Ku mojemu zdumieniu rzeczywiście w godzinę docieramy do schroniska, które z dołu wydawało mi się nieosiągalne. Patrzę w dół – i to jest najwspanialsze uczucie EVER!!! Wtedy poznaję Trzecią Zasadę – by patrzeć na trasę, którą już się przeszło, bo to dodaje sił, zamiast przejmować się tym, jak wysoko jest kolejny punkt trasy.

W schronisku wspaniała nagroda – zimna cola, popcorn dla dziecisucha pielucha dla Philippa. Dzieciaki bawią się z pieskiem, ja wysyłam pierwszego SMS-a, że DAJĘ RADĘ! W T-Mobile mam zasięg na full, zresztą – jak potem się okaże – na całej długości naszej trasy. Fajnie, bo nie ominą mnie urodzinowe SMS-y. Irene wspomina czasy, kiedy łączność możliwa była tylko przez  telefony satelitarne – czasy nie tak odległe, jak mogłoby się wydawać.

Idziemy dalej. Kolejny punkt to Dhampus. Tam mamy zjeść obiad. Idziemy w ustalonym spontanicznie już na pierwszym etapie szyku: nasi tragarze obładowani powiązanymi ze sobą plecakami (niosą je z pomocą drelichowych pasów zaczepionych na czole) daleko przed nami, potem Irene i Rabindra z Philippem w nosidełkach, a na końcu ja i Himal niosący Sophię. Czasem Sophia się buntuje, żeby niósł ją tata i wtedy następuje zamiana dzieci. Jak się okaże następnego dnia, trasę w dół prawie w całości Sophia pokona na własnych małych nóżkach zeskakując po kilka stopni (Irene mocno trzyma ją za rękę) i wymachując kijkiem, który zresztą doskonale nadaje się też do rozgrzebywania leżących gdzieniegdzie na ścieżce odchodów bawołów wodnych.

W górę, w górę, w górę. Mijamy ludzi niosących drewno - również z wykorzystaniem pasów na głowie; muszę kiedyś wypróbować tę metodę. Trasa piękna, okulary parują od potu. Skarpetki trekkingowe to najlepszy wynalazek ludzkości, szkoda, że koszulkę mam bawełnianą – każdy podmuch wiatru wywołuje gęsią skórkę na przepoconym ciele. Wspominam to, co mówiła moja doświadczona Siostra – że pod koniec dnia marzyć będę tylko o ciepłej kąpieli, a w schronisku czeka mnie jedynie zimny prysznic.

W Dhampus mijamy restaurację o wdzięcznej nazwie „Nice View”. Generalnie nazwy restauracji i hoteli na naszej trasie brzmią bardzo poetycko:  „Green View”, „”Peaceful Lounge”, „Remember Restaurant”, „See You Lodge”; widzieliśmy nawet smakowite „Momo Center”.  Ze zmęczenia nie jesteśmy głodni, robi się coraz później i chłodniej – a więc zjemy jednak w Pothanie. Tam też będziemy nocować.


Schronisko Gunung nie dysponuje co prawda prądem, ale za to w obszernej jadalni jest zardzewiały piecyk typu koza dający upragnione ciepło. W dzień szliśmy w koszulkach z krótkim rękawem, ale gdy tylko zajdzie słońce robi się tu naprawdę zimno. Jemy pizzę z serem i pomidorami, pijemy nepali tea, która smakuje jak ambrozja. Cieszymy się sukcesem: dzieci dobrze zniosły drogę, a my też zaszliśmy naprawdę daleko.


W pokoikach hula wiatr, który wdziera się przez drewniane okiennice; cisza tego miejsca zmącona jedynie brzmieniem wiatru nie pozwala mi zasnąć. Może to zresztą kwestia zimna. W polarowym dresie i ciepłych skarpetach wsuwam się w śpiwór do -20 stopni, na głowę wkładam nepalską czapeczkę na polarze i okrywam się kołdrą. I nadal marznę.

 
Żeby tylko nie musieć iść do toalety w nocy! Jednak nepali tea robi swoje; no i to Everest Beer wypite jako nagroda za sukcesy dzisiejszego dnia. Najlepsza rada, jaką dostałam przed wyjazdem, nota bene zresztą od też doświadczonego w nepalskich bojach ojca Irene, brzmiała: weź koniecznie latarkę na czoło. Zdziwiłam się nieco, gdy mi to doradził i zapewniłam go, że nie będziemy nocą chodzić po górach. Na to on z uśmiechem wyjaśnił mi, że to nie na wyprawę na szlak, tylko do toalety. Błogosławiłam go w duchu tej zimnej nocy w Pothanie…
 

Kury obudziły nas rano, w zasadzie to był chyba kogut. Zaczyna się następny piękny słoneczny dzień...


>>> Dzień 2 trekkingu

No comments:

Post a Comment