Zlokalizowana w uzdrowiskowej dzielnicy Stuttgartu Wilhelma to historycznie rzecz biorąc zespół pałacowo-parkowy zbudowany w połowie XIX wieku. Zoo zorganizowano na tym obejmującym 30 hektarów terenie dopiero w latach sześćdziesiątych XX wieku sprowadzając tu ponad 9000 zwierzaków z całego świata. Do dziś jest drugim co do wielkości ogrodem w Niemczech – po wspomnianym berlińskim. A pod względem liczby prezentowanych tu gatunków roślin nawet pierwszym w kraju – w Wilhelmie można zobaczyć około 6000 przedstawicieli flory ze wszystkich stref klimatycznych na świecie. Dodatkowo rozsławia go hodowla małp człekokształtnych, w tym goryli, które od maleńkości karmione są tu przez specjalnie wyszkolonych pracowników – do Stuttgartu trafia wiele maluchów, które inaczej nie miałyby szansy na przeżycie.
Choć zoo istnieje tu dopiero od 70 lat, to Wilhelma ma swą wcześniejszą „zwierzęcą” historię. W 1812 roku na tym terenie – zanim pojawiły się na nim pałace – król Fryderyk I zorganizował tak zwaną menażerię, w której trzymano łącznie 220 zwierząt – w tym słonie, małpy i papugi. Wyróżniało ją oznakowanie (przy klatkach znajdowały się tablice informacyjne) oraz dostępność (wstęp był wolny dla zwykłych ludzi, nie tylko dla arystokracji). Po śmierci króla ogród zamknięto ze względów kosztowych – i dopiero po wielu burzach dziejowych, w tym zniszczeniu części ogrodu w czasie ataku bombowego w roku 1944, odrodził się on w obecnej postaci.
Dziś wizyta w Wilhelmie to ciekawe przeżycie. Trochę jak podróż w czasie dzięki historycznym budowlom, trochę jak podróż w przestrzeni ze względu na wielość zwierząt i roślin z różnych miejsc na świecie.
Jest piękny, słoneczny i nad wyraz ciepły dzień. Idziemy od stacji S-Bahn „Wilhelma” wzdłuż muru w stylu mauretańskim. Nieopodal zielonej altanki, w której kiedyś kasjerki sprzedawały bilety, stoją nowoczesne automaty z różnymi opcjami wejściówek do zoo.
W samym ogrodzie witają nas dokładnie te zwierzaki, które też jako pierwsze widoczne są w zoo warszawskim – czyli flamingi, prawie takie jak te w ustawiane w ogrodzie przez Trevora Ochmonka w kultowym serialu „Alf”. Niewiele dalej kolejne skojarzenie filmowe – pingwiny, które niemal składają już usta, by powiedzieć „Sliiiiiiiide” i skoczyć do lodowej jaskini podświadomości. I białe ptaki patrzące się na nas swymi niewiarygodnie błękitnymi oczami z równą fascynacją, co my na nie.
W ogrodach zoologicznych najchętniej odwiedzam małpy. Może dlatego, że wydają mi się tak do nas podobne – ze swą mimiką, gestami, zmiennością nastrojów. W ich oczach czasem udaje się niemal dostrzec budzącą się świadomość – tak jakby były już krok od tego, by powiedzieć coś ludzkim głosem. Świetnie się składa, bo małpiarnie są specjalnością Wilhelmy. Starsza powstała w latach siedemdziesiątych; dziś oddzielone od widzów szklanymi szybami mieszkają tu jedynie orangutany. Osobnik w średnim wieku bawi właśnie widzów próbując wyciągnąć łakocie z beczułki za pomocą patyka. Obserwuję ten fascynujący spektakl przez dobre kilka minut – małpa jest bardzo wytrwała.
Nowa małpiarnia pachnie jeszcze świeżością, otwarta została bowiem w maju tego roku. Tu dużo się dzieje – maluchy kręcą się na gałęziach asekurując ogonem pod czujnym okiem wąsacza.
Parkowa klasyka: słonie, hipopotamy, place zabaw. Sympatyczne miejsce dla dorosłych, prawdziwy raj dla dzieciaków.
Jednak jeszcze ciekawsze niż huśtawki jest dla maluchów małe zoo ze zwierzakami, z którymi można wejść w bezpośrednią interakcję. W automacie czeka jedzenie za kilka centów – parzystokopytne zlizują je z zapałem z małych rączek wywołując piski radości. Jedna z owiec właśnie do nas podeszła – aż trudno ją sfotografować, tak szczelnie oblepiona jest dzieciakami, które sprawdzają fakturę szorstkiej sierści.
Czym byłby ogród zoologiczny bez restauracji, lodziarni i sklepiku... Chyba bardzo smutnym miejscem. Korzystamy z tych zdobyczy cywilizacji jedząc frytki i big milka oraz kupując kultową koszulkę z małpą. Podobno część dochodu z niej wspomoże prowadzone tu inicjatywy.
Na finał zostawiłam sobie wizytę w miejscu, gdzie parę lat mieszkał jeden z najsłynniejszych mieszkańców Wilhelmy – odpowiedzialny za rekord wśród zwiedzających: dzień po ogłoszeniu jego pojawienia się na świecie do zoo przyszło ponad 15 000 osób.. To podobnie jak w przypadku berlińskiego ogrodu niedźwiedź polarny urodzony w niewoli. Miś, który przyszedł na świat w grudniu 2007 roku, nosi dumne imię Wilbär powstałe z połączenia nazwy ogrodu i niemieckiego słowa „niedźwiedź”. W przeciwieństwie do słynnego Knuta karmiony był przez matkę, a nie przez ludzi. W jego przypadku trzymano media z daleka i wiadomość o narodzinach podano do prasy z dużym opóźnieniem – by uniknąć potencjalnych problemów z odrzuceniem misia przez matkę i losu, który spotkał Knuta. Dziś Wilbär mieszka w Szwecji, w ogrodzie w miejscowości Orsa, ale w Stuttgarcie wciąż można odwiedzić jego rodzinę. Co też uczyniłam.
Na sam koniec wizyty w Wilhelmie, w której w obliczu licznych atrakcji czas minął nie wiadomo kiedy, jeszcze jedno skojarzenie filmowe. Piękny klasycystyczny staw z nenufarami. Dziwne uczucie, gdy nie ze względu na trudności językowe, lecz na różnicę doświadczeń, z nikim nie można podzielić się obrazem brodzącego w wodzie Toliboskiego.
____________________________
Zapraszam też na mój film z Wilhelmy:
ale mi się podoba ten wąsacz! :)
ReplyDeleteświetny ogród, a zwierzęta są wspaniałe! :)
Dziękuję :-)
Delete