Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

12.22.2021

/GIBRALTAR/ Oko w oko z makakami, czyli szalona rundka nad przepaścią


Podobno dopóki na Skale Gibraltarskiej mieszkać będą małpy, dopóty terytorium to należeć będzie do Wielkiej Brytanii. Coś w tym jest: mieszkańcy Gibraltaru dwukrotnie odrzucili w referendach z 1967 i 2002 roku możliwość przeniesienia terytorium pod hiszpańską jurysdykcję. A jeśli chodzi o małpy - to nie ma obaw, by w najbliższym czasie stąd zniknęły. Kradną słodycze, włażą na rusztowania, czasem nawet ostrzykają kogoś złotym płynem "na szczęście". Nie ma wątpliwości, kto tu tak naprawdę rządzi. 


Gibraltar to ciekawa mieszanka hiszpańskości i brytyjskości. Rejestracje są w kolorze żółtym typowym dla GB, ale ruch - prawostronny. Język urzędowy to angielski, ale na ulicach słyszy się raczej hiszpański, a najczęściej - dziwny miks typu "Come here, por favor." Skrzynki pocztowe wyglądają jak te w Zjednoczonym Królestwie, ale Main Street ma nastrój bardziej jak Rambla niż jak Oxford Street.

 
Main Street to notabene istny wolnocłowy raj. Za 5 funtów udaje mi się kupić markową bluzkę, w salonie z bielizną leżą eleganckie staniki przecenione na 7 funtów. W perfumerii trudno wytrzymać od mieszaniny zapachów, którą generują panie próbujące różnych marek. Trochę gorzej sprawa ma się z elektroniką - Sony można dostać wszędzie, ale Fuji najwyraźniej nie ma tu aż tak wyrobionej pozycji. 


Ale zacznijmy od początku. Póki co dojechaliśmy do prowincji Kadyks, z której widać już Skałę Gibraltarską. Zaraz czeka nas przekroczenie granicy państwowej - do wejścia na terytorium zamorskie GB wystarcza dowód, no ale jednak kontakt z umundurowanymi urzędnikami nie pozostawia wątpliwości co do tego, że zmieniamy kraj pobytu. Za punktem kontroli dokumentów biorę mapkę miasta z biura informacji turystycznej, która sprytnie przycupnęła w tym samym budynku, co straż graniczna. 


Zaparkowaliśmy jeszcze na terytorium Hiszpanii, w miejscowości La Línea de la Concepción, na Gibraltar wchodzimy per pedes i przy znajdującym się 200 metrów dalej lotnisku wsiadamy do ugadanego wcześniej lokalnego busa o znaczącej nazwie "Parody Tours". Parodystyczny aspekt wycieczki okazuje się podwójny - po pierwsze puszczany przez kierowcę z płyty CD tekst informacyjny napisany jest wyjątkowo lekko i przekornie, a po drugie na przednich siedzeniach rozgrywa się okraszony przekleństwami i wrzaskami spektakl na żywo w wykonaniu Rodziny Patologicznej ("ja tu siedzę" - "nie, ja tu siedzę" - "cicho" - "ty bądź cicho" - "zamknij się" etc.). Trzeba jednak bardzo uważać, z kim się wsiada do busa...


W takiej pełnej emocji atmosferze ruszamy na podbój Gibraltaru - najgęściej zaludnionego kawałka świata (na powierzchni zaledwie 6,5 km² mieszka tu aż 29 185 osób!). Jedziemy w poprzek pasów lotniska - funkcjonuje on tu niczym przejazd kolejowy ze szlabanem puszczającym ruch kołowy, gdy akurat nie rozpędza się i nie ląduje żaden samolot. Pokonujemy ronda w nowszej dzielnicy mieszkaniowej z domami (raczej) hiszpańskimi i czerwonymi double deckerami (zdecydowanie) brytyjskimi.


Mijamy pierwszy historyczny obiekt: Grand Casemates Gates, czyli bramy znajdujące się od strony północno-zachodniej murów obronnych okalających stare miasto. Konstrukcja wzniesiona w XVIII wieku przez Brytyjczyków ma w sobie fragmenty starszego hiszpańskiego bastionu. W czasie wielkiego oblężenia Gibraltaru, nieudanej próby odbicia przez Hiszpanów i Francuzów terytorium z rąk Brytyjczyków w latach 1779 - 82, narodził się tu osobliwy (opisywany nawet przez Jamesa Joyce'a w "Ulissesie") rytuał odgrywany do dziś z okazji ważnych świąt państwowych. Chodzi o uroczyste przekazywanie kluczy do miasta gubernatorowi, który następnie maszeruje wraz z eskortą do bram, by otworzyć je o poranku i zamknąć wieczorem.


Dalej przez okno miga nam Chatham Counterguard - asymetryczny bastion zbudowany w XVIII wieku w miejscu dawnych hiszpańskich umocnień i potem przez lata rozbudowywany. Niegdyś zwany był on "pomarańczowym" od nazwiska brytyjskiego króla Williama of Orange. Miejsce to pełniło też rolę militarną w czasie drugiej wojny światowej - na murach zainstalowano armatę przeciwlotniczą typu Bofors, aby bronić Gibraltar przed atakami, które przypuszczali z powietrza m. in. Francuzi.


Głos z informacyjnego CD ze swadą opowiada o barwnych i pełnych zwrotów akcji dziejach tego miejsca. W tutejszych jaskiniach znaleziono ślady człowieka pierwotnego - i to o 6 lat wcześniej niż w niemieckim Neandertal. Osadnictwo na malowniczo położonej skale ma więc długą historię. 27 kwietnia 711 roku przybył tu berberyjski generał Tarik ibn Zijad, który właśnie z tego miejsca ruszył na podbój Półwyspu Iberyjskiego. Jemu też Gibraltar zawdzięcza swą nazwę - która po arabsku oznacza "Górę Tarika".

Mimo licznych prób odbicia przez Hiszpanów Gibraltar przez wiele wieków znajdował się w rękach Arabów. Dopiero 20 sierpnia 1462 roku miasto zostało ostatecznie zdobyte przez Chrześcijan podczas rekonkwisty - w czasie siódmego z kolei oblężenia... A o wiekach rządów muzułmańskich przypomina dziś symbolicznie otwarty w roku 1997 piękny biały meczet Ibrahim-al-Ibrahim - wart pięć milionów funtów podarunek króla Fahda z Arabii Saudyjskiej.



Przez dwa i pół wieku Gibraltar był w rękach Hiszpanów. Sytuacja zmieniła się po krwawej wojnie o sukcesję tronu, która rozgorzała po bezpotomnej śmierci Karola II Habsburga i objęła swym zasięgiem również strategiczną pod względem militarnym skałę u wyjścia Morza Śródziemnego na Ocean Atlantycki. Zgodnie z postanowieniami pokoju utrechckiego w 1713 roku Gibraltar został przekazany Wielkiej Brytanii jako wieczysta kolonia.

Nasz busik jedzie coraz bardziej pod górkę. Mijamy klaustrofobiczne tunele oraz sztuczny wodospad, w którym płynie oczyszczona woda odpadowa ze stacji odsalania wody morskiej. W końcu docieramy na najbardziej wysunięty na południe punkt półwyspu, na którym znajduje się taras widokowy Europa Point.


Przy dobrej pogodzie widać stąd ponoć wybrzeże Afryki, a niezależnie od aury podziwiać można pobliskie Algeciras - ważne miasto portowe w Hiszpanii. Jest tu też latarnia morska z 1841 roku oraz ważne polonicum: instalacja z granitowymi tablicami i śmigłem upamiętniająca wypadek lotniczy, do którego doszło tu 4 lipca 1943 roku i w którym zginął Naczelny Wódz Polskich Sił Zbrojnych, generał Władysław Sikorski oraz 15 innych osób. Przy okazji tego rozdziału historii dwudziestowiecznej warto wspomnieć, że - jak podają źródła - Gibraltar był w czasie drugiej wojny jednym z dwóch głównych portów obsługujących wojskowe konwoje transatlantyckie: między grudniem 1942 a marcem 1945 roku przetransportowano na tej trasie niemal 540 tysięcy żołnierzy. 


Jedziemy coraz wyżej coraz bardziej stromą drogą. Ledwie mieszczą się tu koło siebie dwa busy. Widoki coraz piękniejsze, ale w rozkoszowaniu się nimi przeszkadza mi nieco serce siedzące w gardle. Nawet jadąc słynną Prithvi Highway z Katmandu do Pokhary nie bałam się aż tak bardzo patrząc na cień busa wpadający w przepaść za oknem...


Dojeżdżamy do kolejnego must see Gibraltaru, który w dobrych proporcjach łączy w sobie atrakcje historyczne z cudami natury - a mianowicie do Groty Świętego Michała. Nazwa tej jaskini - jednej ze 150 znajdujących się w tutejszym rezerwacie przyrody - pochodzi od podobnego miejsca we włoskim Monte Gargano, w którym kiedyś ponoć ukazał się sam Archanioł. 


Grota to niewątpliwy cud natury - choć tak upozowany i przerobiony na atrakcję dla odwiedzających ją rocznie ponad miliona turystów, że trudno docenić jego wartość. Na stalaktyty i stalagmity pada wielokolorowe zmieniające się światło, w tle gra rytmiczne techno. Większość trasy pokonujemy po podświetlonych schodach. Za nietoperzami nawet się nie rozglądam, bo żaden nie wytrzymałby tego hałasu.


Co innego małpy, które spotykam na platformie widokowej nieopodal jaskini. Im najwyraźniej trąbienie i krzyki turystów zupełnie nie przeszkadzają. Wręcz przeciwnie - starają się nawiązać kontakt, pozują do selfie i podkradają słodycze. Z toreb turystów, rąk dzieci i koszy na śmieci muszą wyciągać je na własną rękę - karmienie makaków zagrożone jest bowiem na Gibraltarze karą w wysokości 4000 funtów. 


Z małpiego królestwa jedziemy w dół inną, starszą drogą. Mijamy jeden z bodaj siedmiu kościołów katolickich działających na Gibraltarze i siedzibę gazety "Gibraltar Chronicle" wydawanej od roku 1801. Donosiła ona na bieżąco o bitwie morskiej pod Trafalgarem, która rozegrała się - częściowo na pobliskich wodach - 21 października 1805 roku między flotą angielską a francusko-hiszpańską. Do dziś na Gibraltarze spoczywa wielu poległych wtedy żołnierzy, również tych leczonych w tutejszym szpitalu. Ciało samego marszałka Nelsona przetransportowano tu ponoć w beczce pełnej rumu...


Dojeżdżamy do najstarszej dzielnicy Gibraltaru z kolorowymi domkami i wąskimi ulicami zupełnie niedostosowanymi do potrzeb tak masowego ruchu turystycznego.  


Znów przejeżdżamy w poprzek pasa startowego lotniska na skale i na piechotę wracamy do Hiszpanii. W oczy rzuca się nam pomnik postawiony w roku 2003 ku czci hiszpańskich robotników pracujących na Gibraltarze. Od wieków po dzień dzisiejszy wnoszą oni swój wkład w bogactwo brytyjskiej kolonii: obecnie codziennie do pracy przyjeżdża tu 10 tysięcy osób z okręgu Kadyksu.


Z Gibraltaru wyjeżdżam mądrzejsza o trzy zasady, którymi niniejszym się dzielę:
1. Nigdy nie należy stawać centralnie pod małpą siedzącą na drzewie, bo makaki rywalizują między sobą w liczbie trafionych turystów,
2. Trzeba uważać, z kim wsiada się do busika - kierowca temperamenty Hiszpan plus Patologiczna Rodzinka w charakterze pasażerów to jedna z gorszych kombinacji,
3. Każdy, kto ma lęk wysokości, na Skałę Gibraltarską zdecydowanie powinien wjeżdżać z zamkniętymi oczami - i pod żadnym pozorem nie patrzyć w dół.  

Następnym razem:
1. Wezmę aparat z większym teleobiektywem, by polować na małpy z bezpiecznej odległości,
2. Wsiądę do busa z Finami - nawet jeśli będą się kłócić, to nie zrozumiem ani słowa,
3. Wybiorę mniejszy pojazd, by nie jechać tak blisko przepaści i nie bać się przy każdej mijance.

Tak czy owak chętnie wrócę do tego jedynego w swoim rodzaju brytyjsko-hiszpańskiego minipaństwa z urzekającymi landszaftami, dla których warto dostać się na szczyt skały - nawet z sercem w gardle.




***

ZAPRASZAM TEŻ NA FILMOWĄ RUNDKĘ SZALONYM BUSIKIEM PO GIBRALTARZE:

5.24.2019

/BERLIN/ Zburzony mur i spalona trawa


Jadąc do Berlina nie wertuję tym razem przewodnika. Czytam "Wypalanie traw" Wojciecha Jagielskiego, które wydaje mi się nie tylko książką o apartheidzie, lecz również - a może przede wszystkim - o tym, jak bardzo mogą polaryzować ludzi różnice - i te zewnętrzne, i religijne, i obyczajowe. Myślę o tym w kontekście Niemiec, dziś tak wielokulturowych i parady równości odbywającej się właśnie w ten weekend. "Akceptacja zamiast tolerancji", tolerancja to za mało, potrzebna jest akceptacja - to hasło tegorocznego Christopher Street Day, który już po raz 36 rozkołysze ulice miasta.


A przecież i podziały w Berlinie wciąż są trochę widoczne. Przypomina o nich na przykład mała szrama koło dworca wschodniego Ostbahnhof - czyli East Side Gallery, resztka muru, który niegdyś mierzył 156 kilometrów i przez 30 lat szczelnie dzielił miasto. Do dziś często mówi się metaforycznie, że powstał w jedną noc: z 12 na 13 sierpnia 1961 roku wojsko, funkcjonariusze Niemieckiej Policji Granicznej, Policji Ochronnej i  Ludowej oraz  członkowie Robotniczych Oddziałów Samoobrony rozpoczęły blokadę ulic i torów kolejowych prowadzących do Berlina Zachodniego. Padł zresztą również nocą - z czwartku 9 listopada na piątek 10 listopada 1989. A teraz niczym pamięć o nim ginie sprzedawany we fragmentach w pamiątkowych kartkach, usuwany przez inwestorów budowlanych, uprzątany przez władze miasta. East Side Gallery też podobno już niedługo zostanie zlikwidowana - teren wokół resztki muru jest zbyt cenny, by mógł pozostać nieużytkiem. Dlatego łapczywie fotografuję graffiti na płytach, bo za rok może już ich tu nie być. I pozwalam sobie na chwilę zadumy przy zaniedbanej łące, która przypomina mi wypalane pola z książki Jagielskiego. 


Podziały widać też w układzie dzielnic Berlina. O ile coraz trudniej rozpoznać, czy dany fragment miasta był kiedyś w NRD czy w RFN-ie, o tyle doskonale widać, gdzie dziś mieszka najwięcej imigrantów. Idąc Oranienstraße, kolorową ulicą Kreuzbergu pełną knajp, klubów i butików, mijam kobiety w chustach na głowie i tureckie szyldy oraz wypożyczalnie video z wyborem hitów tureckich i bollywoodzkich. Dalej na północ, w Neukölln, przybyszów spoza Niemiec mieszka jeszcze więcej. Widać to choćby po liczbie ogłoszeń z kursami "Niemiecki dla początkujących".



Inicjatyw wspierających uchodźców i przesiedleńców jest w Berlinie notabene naprawdę sporo. Stykam się z nimi w czasie innego spaceru - w podwórzach Mehringhof 2a, do których wchodzi się z Gneisenaustraße przez szczelnie oplakatowaną bramę. Jest tu związek pracowników z Turcji, alternatywny teatr, księgarnia "Czarna Szpara". W pomieszczeniach na piętrze odbywają się wiece, spotkania informacyjne, kursy integracyjne. 


Tymczasem idę dalej Oranienstraße, która za skrzyżowaniem przechodzi w Wiener Straße. Młodzi chłopcy w grupkach stoją oparci o pylony wiaduktu nad prostopadłą względem dwóch poprzednich ulic Skalitzer Straße. Niektórzy podjeżdżają do przechodniów na rowerach dyskretnie oferując paczuszki z - nomen omen - trawą. Inni krzyczą "GHAAA-NAAA"; dziś wieczorem drużyna niemiecka zmierzy się w ramach mistrzostw świata z drużyną z Afryki. Będzie to trochę mecz bratobójczy: po stronie Niemiec zagra w nim Jérôme Boateng, a po stronie Ghany jego młodszy brat, Kevin-Prince Boateng. 


Mecz obejrzę dziś wieczorem na żywo w knajpie w dzielnicy Wedding. Też myśląc o podziałach i uprzedzeniach. Ze stojącego na skrzynkach po Heinekenie beamera obraz rzucany jest na ekran rozpięty na tle kościoła. Niemka obok mnie ma w uszach kolczyki z flagami, a na twarzy charakterystyczne żółto-czerwono-czarne maźnięcia. Dzień jest bardzo długi, czekamy na zmrok, bo wtedy lepiej będzie widać zarysy piłkarzy na białym ekranie. Gra jest coraz bardziej emocjonująca. Za ogrodzeniem ogródka piwnego, w którym siedzę, zebrała się grupa młodych Turków, którzy bez zasiadania na kanapie i płacenia za napoje, na stojaka, obserwują ruchy drużyn na murawie patrząc nam niejako przez ramię. 87 minuta meczu. Mesut Özil zgrabnie wrzuca piłkę w pole karne. Wszyscy zamierają. Usta Niemki obok mnie układają się już w "T" - bo może zaraz trzeba będzie krzyknąć "TOOOOOOR". Niestety podanie do Müllera zostaje przejęte przez piłkarza drużyny przeciwnej. Bramki na razie nie będzie. "Chrzaniony Turek!!!!" wrzeszczy w kierunku zbliżenia twarzy Özila na ekranie młodzieżowa grupka zza płotu.


Ale tymczasem jeszcze jest dzień, a ja idę do Görlitzer Parku zwanego przez Berlińczyków pieszczotliwie Görli. Końcówka "-i" to zresztą lubiany sufiks zdrobnieniowy w tym mieście: na przykład na stację metra "Kottbusser Tor" też mówi się "Kotti". Park powstał na początku lat dziewięćdziesiątych wokół opustoszałego budynku dworca kolejowego, który dziś notabene trudno nazwać opustoszałym, bo w najlepsze toczy się tu alternatywne życie towarzyskie wspomagane używkami różnego kalibru.


Liczba chłopaków w czapkach wyciągających zachęcająco z kieszeni folie ze zszarzałą zawartością znacząco się zwiększa. Adresowany do miejskich przedstawicieli porządku plakat przy wejściu do parku mówi wyraźnie, że nikt sobie tu nie życzy żadnej ingerencji. I że potrzebne jest miejsce bez zakazu sprayowania, palenia, słuchania głośnej muzyki, wprowadzania psów, biwakowania - bo niektórzy mieszkańcy miasta mają też takie potrzeby. Wchodzę na własną odpowiedzialność do tej strefy anarchii będącej niejako poza prawem. Do strefy, w której koegzystują artyści, dziwacy i... rodziny z dziećmi odwiedzające znajdujące się tu darmowe minizoo, plac zabaw czy nieco zdezelowaną pływalnię.


Z lewej reggae i opary dymu. Z prawej artyści ozdabiają betonowe ściany muralami z kapsli. Przede mną łąka, na której siedzą ludzie zdający się myśleć "above us only sky". Z krzaków ktoś macha do mnie zachęcająco jakimś towarem. Obok mnie przechodzi matka z dwojgiem małych dzieci. Nade mną na dziwnej konstrukcji kiwają się trampki poruszane podmuchami wiatru. To jest Görli - miasto w mieście, przykład koegzystencji trudnej do wyobrażenia. Kojarzy mi się z Ventersdorpem z "Wypalania traw", w którym Burowie mieszkali obok Afrykańczyków prowadząc niejako życia równoległe, a przecież tak bardzo ze sobą splecione.


Odwiedzam minizoo, w którym smętny osiołek wyraźnie cieszy się z nielicznych odwiedzin. Po chwili odkrywam przyczynę jego iście kłapouszej melancholii - na nieco upokarzającej skierowanej ku niemu strzałce napisano, że jest na diecie i nie wolno go karmić. Może więc sobie najwyżej popatrzyć, jak dzieci dożywiają kózki. A ślinka cieknie.  Dalej na trampolinie skaczą dzieci, a w jednym z boksów dla zwierząt - najwyraźniej przez nie opuszczonym - ojciec gra z synem w piłkę pokrzykując na niego po turecku i stając się mimowolnie atrakcją dla zwiedzających. Królicze klatki pachną trawą, ale inną niż cała reszta parku. Zamiast opisów z nazwami gatunkowymi na ogrodzeniach porozwieszano imiona własne zwierząt. Jak sympatycznie! Dzieci wołają "Heidi, Heidi", ale koza pozostaje niewzruszona. Inna rzecz, że na swoją nazwę łacińską też by na pewno nie zareagowała...


Nowe mury w Berlinie - jak ten odgradzający Görli od reszty świata - trzymają się dobrze, ale pozostałości starych znikają w zastraszającym tempie. Idę więc odwiedzić te rozproszone po mieście fragmenty, które jeszcze stoją, by się z nimi pożegnać zanim zjedzą je buldożery przygotowujące teren pod nowe apartamenty i ulice. Mijam sklep z komiksami na Oranienstraße. To notabene też osobny mikrokosmos - wszechświat sztuki rysunkowej, która nie boi się żadnych tematów i konwencji. Dziś na przykład w centrum witryny stoi komiks "Hitler Hipster".


20 minut spacerem i dochodzę na Kochstraße, przy której mieści się Muzeum Muru i historyczna tablica znacząca niegdyś granicę stref okupacyjnych w Berlinie. Linia pod moimi stopami upamiętnia istnienie muru i pokazuje jego przebieg w tym miejscu.



Wchodzę w tłum turystów. Część z nich zaprzyjaźnia się z historią robiąc sobie pamiątkowe zdjęcia retro w specjalnej kabinie lub pozując do zdjęcia z przystojnymi chłopakami w amerykańskich mundurach. Zastanawiam się, czy to przebierańcy, czy też przedstawiciele armii USA dorabiają sobie tutaj do żołdu.



Nieopodal Haus am Checkpoint Charlie w roku 2012 pojawił się infobox - prowizoryczny pawilon z wystawą o zimnej wojnie. Na jego miejscu ma powstać w przyszłym roku muzeum poświęcone tamtym czasom. Na razie można dowiedzieć więcej o tej inicjatywie, zjeść słynny berliński Currywurst i obejrzeć wystawę historycznych zdjęć. Jest wśród nich też to najsłynniejsze: dziecko oddzielone od rodziców w czasie akcji przegradzania Berlina chce przejść na drugą stronę drutu kolczastego, a żołnierz w bezradnej pozie nie umie mu pomóc.



Ostatni przystanek na mojej trasie poszukiwania pozostałości muru to okolice Potsdamer Platz ze słynnym supernowoczesnym Sony Center. Wysiadam z metra i podchodzę do kilku osprayowanych betonowych paneli, które tu nagle zyskują zupełnie inny kontekst - w otoczeniu szklanych wieżowców wydają się małe, bezbronne, przeraźliwie stare... Czy to możliwe, że mur runął zaledwie 25 lat temu? 



***
TRASA SPACERU

(Źródło: Google Maps; kliknij, aby powiększyć mapkę)