Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

5.24.2019

/BERLIN/ Zburzony mur i spalona trawa


Jadąc do Berlina nie wertuję tym razem przewodnika. Czytam "Wypalanie traw" Wojciecha Jagielskiego, które wydaje mi się nie tylko książką o apartheidzie, lecz również - a może przede wszystkim - o tym, jak bardzo mogą polaryzować ludzi różnice - i te zewnętrzne, i religijne, i obyczajowe. Myślę o tym w kontekście Niemiec, dziś tak wielokulturowych i parady równości odbywającej się właśnie w ten weekend. "Akceptacja zamiast tolerancji", tolerancja to za mało, potrzebna jest akceptacja - to hasło tegorocznego Christopher Street Day, który już po raz 36 rozkołysze ulice miasta.


A przecież i podziały w Berlinie wciąż są trochę widoczne. Przypomina o nich na przykład mała szrama koło dworca wschodniego Ostbahnhof - czyli East Side Gallery, resztka muru, który niegdyś mierzył 156 kilometrów i przez 30 lat szczelnie dzielił miasto. Do dziś często mówi się metaforycznie, że powstał w jedną noc: z 12 na 13 sierpnia 1961 roku wojsko, funkcjonariusze Niemieckiej Policji Granicznej, Policji Ochronnej i  Ludowej oraz  członkowie Robotniczych Oddziałów Samoobrony rozpoczęły blokadę ulic i torów kolejowych prowadzących do Berlina Zachodniego. Padł zresztą również nocą - z czwartku 9 listopada na piątek 10 listopada 1989. A teraz niczym pamięć o nim ginie sprzedawany we fragmentach w pamiątkowych kartkach, usuwany przez inwestorów budowlanych, uprzątany przez władze miasta. East Side Gallery też podobno już niedługo zostanie zlikwidowana - teren wokół resztki muru jest zbyt cenny, by mógł pozostać nieużytkiem. Dlatego łapczywie fotografuję graffiti na płytach, bo za rok może już ich tu nie być. I pozwalam sobie na chwilę zadumy przy zaniedbanej łące, która przypomina mi wypalane pola z książki Jagielskiego. 


Podziały widać też w układzie dzielnic Berlina. O ile coraz trudniej rozpoznać, czy dany fragment miasta był kiedyś w NRD czy w RFN-ie, o tyle doskonale widać, gdzie dziś mieszka najwięcej imigrantów. Idąc Oranienstraße, kolorową ulicą Kreuzbergu pełną knajp, klubów i butików, mijam kobiety w chustach na głowie i tureckie szyldy oraz wypożyczalnie video z wyborem hitów tureckich i bollywoodzkich. Dalej na północ, w Neukölln, przybyszów spoza Niemiec mieszka jeszcze więcej. Widać to choćby po liczbie ogłoszeń z kursami "Niemiecki dla początkujących".



Inicjatyw wspierających uchodźców i przesiedleńców jest w Berlinie notabene naprawdę sporo. Stykam się z nimi w czasie innego spaceru - w podwórzach Mehringhof 2a, do których wchodzi się z Gneisenaustraße przez szczelnie oplakatowaną bramę. Jest tu związek pracowników z Turcji, alternatywny teatr, księgarnia "Czarna Szpara". W pomieszczeniach na piętrze odbywają się wiece, spotkania informacyjne, kursy integracyjne. 


Tymczasem idę dalej Oranienstraße, która za skrzyżowaniem przechodzi w Wiener Straße. Młodzi chłopcy w grupkach stoją oparci o pylony wiaduktu nad prostopadłą względem dwóch poprzednich ulic Skalitzer Straße. Niektórzy podjeżdżają do przechodniów na rowerach dyskretnie oferując paczuszki z - nomen omen - trawą. Inni krzyczą "GHAAA-NAAA"; dziś wieczorem drużyna niemiecka zmierzy się w ramach mistrzostw świata z drużyną z Afryki. Będzie to trochę mecz bratobójczy: po stronie Niemiec zagra w nim Jérôme Boateng, a po stronie Ghany jego młodszy brat, Kevin-Prince Boateng. 


Mecz obejrzę dziś wieczorem na żywo w knajpie w dzielnicy Wedding. Też myśląc o podziałach i uprzedzeniach. Ze stojącego na skrzynkach po Heinekenie beamera obraz rzucany jest na ekran rozpięty na tle kościoła. Niemka obok mnie ma w uszach kolczyki z flagami, a na twarzy charakterystyczne żółto-czerwono-czarne maźnięcia. Dzień jest bardzo długi, czekamy na zmrok, bo wtedy lepiej będzie widać zarysy piłkarzy na białym ekranie. Gra jest coraz bardziej emocjonująca. Za ogrodzeniem ogródka piwnego, w którym siedzę, zebrała się grupa młodych Turków, którzy bez zasiadania na kanapie i płacenia za napoje, na stojaka, obserwują ruchy drużyn na murawie patrząc nam niejako przez ramię. 87 minuta meczu. Mesut Özil zgrabnie wrzuca piłkę w pole karne. Wszyscy zamierają. Usta Niemki obok mnie układają się już w "T" - bo może zaraz trzeba będzie krzyknąć "TOOOOOOR". Niestety podanie do Müllera zostaje przejęte przez piłkarza drużyny przeciwnej. Bramki na razie nie będzie. "Chrzaniony Turek!!!!" wrzeszczy w kierunku zbliżenia twarzy Özila na ekranie młodzieżowa grupka zza płotu.


Ale tymczasem jeszcze jest dzień, a ja idę do Görlitzer Parku zwanego przez Berlińczyków pieszczotliwie Görli. Końcówka "-i" to zresztą lubiany sufiks zdrobnieniowy w tym mieście: na przykład na stację metra "Kottbusser Tor" też mówi się "Kotti". Park powstał na początku lat dziewięćdziesiątych wokół opustoszałego budynku dworca kolejowego, który dziś notabene trudno nazwać opustoszałym, bo w najlepsze toczy się tu alternatywne życie towarzyskie wspomagane używkami różnego kalibru.


Liczba chłopaków w czapkach wyciągających zachęcająco z kieszeni folie ze zszarzałą zawartością znacząco się zwiększa. Adresowany do miejskich przedstawicieli porządku plakat przy wejściu do parku mówi wyraźnie, że nikt sobie tu nie życzy żadnej ingerencji. I że potrzebne jest miejsce bez zakazu sprayowania, palenia, słuchania głośnej muzyki, wprowadzania psów, biwakowania - bo niektórzy mieszkańcy miasta mają też takie potrzeby. Wchodzę na własną odpowiedzialność do tej strefy anarchii będącej niejako poza prawem. Do strefy, w której koegzystują artyści, dziwacy i... rodziny z dziećmi odwiedzające znajdujące się tu darmowe minizoo, plac zabaw czy nieco zdezelowaną pływalnię.


Z lewej reggae i opary dymu. Z prawej artyści ozdabiają betonowe ściany muralami z kapsli. Przede mną łąka, na której siedzą ludzie zdający się myśleć "above us only sky". Z krzaków ktoś macha do mnie zachęcająco jakimś towarem. Obok mnie przechodzi matka z dwojgiem małych dzieci. Nade mną na dziwnej konstrukcji kiwają się trampki poruszane podmuchami wiatru. To jest Görli - miasto w mieście, przykład koegzystencji trudnej do wyobrażenia. Kojarzy mi się z Ventersdorpem z "Wypalania traw", w którym Burowie mieszkali obok Afrykańczyków prowadząc niejako życia równoległe, a przecież tak bardzo ze sobą splecione.


Odwiedzam minizoo, w którym smętny osiołek wyraźnie cieszy się z nielicznych odwiedzin. Po chwili odkrywam przyczynę jego iście kłapouszej melancholii - na nieco upokarzającej skierowanej ku niemu strzałce napisano, że jest na diecie i nie wolno go karmić. Może więc sobie najwyżej popatrzyć, jak dzieci dożywiają kózki. A ślinka cieknie.  Dalej na trampolinie skaczą dzieci, a w jednym z boksów dla zwierząt - najwyraźniej przez nie opuszczonym - ojciec gra z synem w piłkę pokrzykując na niego po turecku i stając się mimowolnie atrakcją dla zwiedzających. Królicze klatki pachną trawą, ale inną niż cała reszta parku. Zamiast opisów z nazwami gatunkowymi na ogrodzeniach porozwieszano imiona własne zwierząt. Jak sympatycznie! Dzieci wołają "Heidi, Heidi", ale koza pozostaje niewzruszona. Inna rzecz, że na swoją nazwę łacińską też by na pewno nie zareagowała...


Nowe mury w Berlinie - jak ten odgradzający Görli od reszty świata - trzymają się dobrze, ale pozostałości starych znikają w zastraszającym tempie. Idę więc odwiedzić te rozproszone po mieście fragmenty, które jeszcze stoją, by się z nimi pożegnać zanim zjedzą je buldożery przygotowujące teren pod nowe apartamenty i ulice. Mijam sklep z komiksami na Oranienstraße. To notabene też osobny mikrokosmos - wszechświat sztuki rysunkowej, która nie boi się żadnych tematów i konwencji. Dziś na przykład w centrum witryny stoi komiks "Hitler Hipster".


20 minut spacerem i dochodzę na Kochstraße, przy której mieści się Muzeum Muru i historyczna tablica znacząca niegdyś granicę stref okupacyjnych w Berlinie. Linia pod moimi stopami upamiętnia istnienie muru i pokazuje jego przebieg w tym miejscu.



Wchodzę w tłum turystów. Część z nich zaprzyjaźnia się z historią robiąc sobie pamiątkowe zdjęcia retro w specjalnej kabinie lub pozując do zdjęcia z przystojnymi chłopakami w amerykańskich mundurach. Zastanawiam się, czy to przebierańcy, czy też przedstawiciele armii USA dorabiają sobie tutaj do żołdu.



Nieopodal Haus am Checkpoint Charlie w roku 2012 pojawił się infobox - prowizoryczny pawilon z wystawą o zimnej wojnie. Na jego miejscu ma powstać w przyszłym roku muzeum poświęcone tamtym czasom. Na razie można dowiedzieć więcej o tej inicjatywie, zjeść słynny berliński Currywurst i obejrzeć wystawę historycznych zdjęć. Jest wśród nich też to najsłynniejsze: dziecko oddzielone od rodziców w czasie akcji przegradzania Berlina chce przejść na drugą stronę drutu kolczastego, a żołnierz w bezradnej pozie nie umie mu pomóc.



Ostatni przystanek na mojej trasie poszukiwania pozostałości muru to okolice Potsdamer Platz ze słynnym supernowoczesnym Sony Center. Wysiadam z metra i podchodzę do kilku osprayowanych betonowych paneli, które tu nagle zyskują zupełnie inny kontekst - w otoczeniu szklanych wieżowców wydają się małe, bezbronne, przeraźliwie stare... Czy to możliwe, że mur runął zaledwie 25 lat temu? 



***
TRASA SPACERU

(Źródło: Google Maps; kliknij, aby powiększyć mapkę)

5.03.2017

/BRANDENBURGIA/ Joanna w Krainie Szparagów



Delektować się lodami szparagowymi popijanymi szparagowym likierem... Albo w wisiorku w kształcie szparaga łykać shoty ze szparagowej wódki... To nie sen po nadmiernym spożyciu białych pędów i nie fantazja po przedawkowaniu zawartych w nich puryn - to możliwy do zrealizowania scenariusz na weekend. Wystarczy pojechać do Brandenburgii do okolic Beelitz, które nawet na tablicy z nazwą miejscowości ma wpisane dumne - choć zimą brzmiące pewnie dość abstrakcyjnie - określenie "Spargelstadt".


Określenie regionu w okolicach Bad Belzig Królestwem Szparagów nie oddaje w pełni bogactwa atrakcji tej okolicy. Jest ona też bowiem prawdziwym rajem dla miłośników dwóch kółek - przez okręg Fläming przebiega duży fragment liczącej 3 600 kilometrów europejskiej drogi rowerowej R1 łączącej w krańcowych punktach francuskie Calais z rosyjskim Sankt Petersburgiem.

Jakby tego było mało, region ten wcale nie jest tak bardzo oddalony do Polski. Można dojechać tu koleją, można też - by zachować pełną mobilność na miejscu - skorzystać tak jak my z  wypożyczalni samochodów w Berlinie i dojechać tu autem 80 kilometrów ze stolicy Niemiec. Sama droga też jest przyjemna. Najpierw pociąg z Warszawy: pasjonująca lektura przetykana ciekawostkami za oknem - jak choćby rozciągające się kilometrami na przedmieściach Berlina przydomowe ogródki działkowe. Te zwane tu Schrebergärten (na cześć Daniela Gottloba Moritza Schrebera, niemieckiego lekarza, który w połowie XIX wieku opracował na przykład szeleczki pozwalające dzieciom utrzymać prostą postawę i specjalne uprzęże korygujące zgryz) namiastki czegoś WŁASNEGO z czasów komuny wcale nie stały się mniej popularne po jej upadku. 


Jedziemy dalej: ogródków jest coraz mniej, za to betonu coraz więcej -  mniej lub bardziej kolorowe blokowiska poprzetykane są domami towarowymi, hostelami, parkami. Mijamy różową Alexę stojącą tu zaledwie od siedmiu lat, a wydającą się dziś nieodzownym elementem zabudowy Alexanderplatzu. Ukryte za fasadą w stylu art deco niezliczone sklepy, salony, restauracje i knajpki (zajmujące w sumie 56 200 metrów kwadratowych powierzchni) odwiedza ponad milion osób miesięcznie. Museumsinsel, Reichstag ze szklaną kopułą i wreszcie cel pierwszego odcinka naszej podróży - jak zawsze imponujący i ze względu na swą wielkość, i finezję architektoniczną - Hauptbahnhof, największy dworzec krzyżowy w Europie, starszy zaledwie o rok od Alexy. 


Na Placu Waszyngtona przed głównym portalem dworca łatwo znajdujemy kursujący co niecały kwadrans autobus TXL, który na podstawie kupionego u kierowcy za 2,60 biletu w zaledwie dwadzieścia minut zawozi nas na lotnisko Tegel. Zanim dotrzemy do dobrze oznakowanej wypożyczalni samochodów, pozwalamy sobie na małe zwiedzanie połączone ze spontanicznym posiłkiem. Koło tarasu dla zwiedzających odkrywamy nietypowy - bo poziomy a nie pionowy - pomnik patrona lotniska, Ottona Lilienthala, autora kilkunastu prototypów maszyn latających i pierwszego człowieka, który o własnych siłach, bez napędu, wzniosł
się w powietrze wykorzystując zjawisko płata nośnego. Jako że był on inżynierem, miał konieczną wiedzę, aby opisać też swoje osiągnięcia i próby od strony teoretycznej. W ten sposób skodyfikował zasady stanowiące podwaliny współczesnego lotnictwa - na jego obliczeniach opierali się wszyscy następni konstruktorzy samolotów.
Otto Lilienthal zginął w 9 sierpnia roku 1896 w wieku 48 lat podczas jednej z prób związanych z pasją jego życia, którą podjął niestety w dzień obfitujący w nieprzewidywalne szkwały. Stało się to 70 km od miejsca, w którym właśnie stoję patrząc na Lilienthala z brązu. Może szkoda, że Rolf Scholz nie uwiecznił jednej z licznych chwil tryumfu konstruktora, tylko zdecydował się na stworzenie rzeźby pod znaczącym tytułem "Upadek Dedala i Ikara" (1985) upamiętniającej raczej klęskę niż zwycięstwo... Notabene nie chciałabym natknąć się na nią PRZED lotem.


Znacznie bardziej optymistyczna jest za to stojąca nieopodal pomnika budka w kształcie wagonu tramwajowego, w której oferowane są - jak głosi szyld - najbardziej odjechane kiełbaski typu Currywurst w całym Berlinie. Mimo że menu jest bardzo skromne - Currywurst w wersji bez dodatków, z cebulą i z pikantnym sosem, a do tego frytki - zwabieni reklamą amatorzy typowego dla stolicy Niemiec dania stoją w całkiem długiej kolejce. Dziesięciominutowe czekanie chyba jednak się opłaca - Wurst w połączeniu z zimnym Berliner Kindlem smakuje znakomicie.  


W wypożyczalni dostajemy żwawe Mitsubishi i z niejakim trudem włączamy się do gęstego ruchu. Berlińczycy jak jeden mąż wyjeżdżają z miasta, bo Pfingstmontag, czyli poniedziałek zielonoświątkowy, jest tu dniem wolnym od pracy. U nas Zielone Świątki - które pamiętam z dzieciństwa pod nazwą "Święto Ludowe" - władze PRL ograniczyły do jednego dnia już w roku 1957, pozbawiając nas tym samym trzydniowego weekendu czerwcowego. 


Tuż za Berlinem mijamy stare trybuny z 1937 roku ustawione przy prostym jak drut kawałku autostrady tuż przed ostrym zakrętem - za czasów Hitlera odbywały się tu wyścigi samochodowe urozmaicone kilkoma dramatycznymi wypadkami. Dalej przejeżdżamy koło misia, symbolu miasta, i rogatek przypominających czasy, gdy przebiegała tu granica między NRD a RFN-em. A 100, A 115, A 10, A 9 i po niecałej godzinie jesteśmy w Beelitz, które wita nas wspomnianym szyldem "miasto szparagów" oraz budką ze świeżymi szparagami (w cenie 6,90 euro za kilogram) ustawioną pod kościołem, w samym centrum miasta. 


Szparagi są tu obecne także w wielu innych kontekstach - specjalnością piekarni jest chleb szparagowy, a jedną z głównych atrakcji miasta - Muzeum Szparagów. Za 1,5 euro można zdobyć tam liczne informacje na temat technologii i historii uprawy białego pędu, o którym Goethe pisał, że jest królem warzyw - niestety krótko panującym. 


Samo okrążenie placu w centrum miasta dostarcza wielu wrażeń. Na przykład na świątyni pod wezwaniem św. Marii wisi duży plakat z intrygującym hasłem "W tym kościele brakuje aniołów" informujący o tym, że każdy z nas może być jak dobry duszek - wystarczy, że ofiaruje datek na utrzymanie świątyni. Dalej natrafiamy na zabawną kronikę upamiętniającą daty przylotów i wylotów rodziny beelitzkich bocianów. A potem na klomby - które niczym małe dzieła sztuki ozdabiają miasteczko. Każdy z nich jest inny, ale razem tworzą harmonijną całość. 


Zapuszczamy się w boczne uliczki. Kolorowe domki lśnią w słońcu. Z tablicy informacyjnej dowiaduję się, że od 1994 roku trwa akcja odnawiania centrum tego dwunastotysięcznego miasteczka o długich tradycjach (kamienice znajdujące się jeszcze w trakcie tego procesu, przykryto gustownymi płachtami upamiętniającymi ich historię). I że już w X wieku była tu słowiańska osada. No i że szparagi uprawia się tu od połowy XIX wieku. 


Zachęceni szparagową mitologią udajemy się do pobliskiej miejscowości Klaistow, by w tamtejszym Spargelhofie zawrzeć bliższą znajomość z białymi pędami. Zanim jednak skorzystamy z bufetu "all you can eat" - w którym w godzinach 17 - 21.00 za 19,90 euro (bez napojów) można zjeść tyle szparagów, na ile ma się ochotę - zwiedzamy część sklepowo-wystawową ogromnego terenu, na którym znajdują się też pola uprawne, plac zabaw dla dzieci i parking.


W namiotach królują szparagi i truskawki - nawet plastikowe misie są tu w umaszczeniu tych owoców.  Mijamy fascynującą przemysłową obierarkę, z której białe pędy wychodzą już bez skórki - i to w niewiarygodnym tempie. 


Dalej w kolejnych budkach oglądamy drobiazgi z drewna, cuda z wikliny (z dużym prawdopodobieństwem "Made in Poland") oraz rybki rozwieszone równo w mobilnej wędzarni.


Zmęczeni palącym słońcem wchodzimy do białego namiotu. W nim jest już po prostu WSZYSTKO: od obieraczek do warzyw poprzez mieszanki do pieczenia chleba szparagowego, ocet szparagowy i różne likiery po pamiątki. Kubki do herbaty - ułożone alfabetycznie - występują demokratycznie w wersji z imionami damskimi i męskimi, ale kufle już tylko w wersji dla panów


Zwiedzających i kupujących zdecydowanie tu nie brakuje - dla kierowców przygotowano ogromne parkingi, mieszkańcy pobliskich miasteczek mogą dojechać tu komunikacją miejską, a ludzie z Berlina - specjalnymi autokarami. Jak to w Niemczech, organizatorzy pomyśleli o osobach starszych: łatwodostępne toalety na parterze oznaczono jako "tylko dla seniorów"; pozostali muszą wchodzić po schodach na pięterko.


Szparagowe "all you can eat" - dostępne w specjalnym namiocie w piątki i w poniedziałki - to prawdziwa uczta. Czuję dumę, gdy na stójce fartucha szefa kuchni dostrzegam polską flagę. Przygotował on bowiem naprawdę wyrafinowane menu - od przystawek w postaci sałatki ze szparagami i deski wędlin poprzez dania główne, wśród których króluje schabowy oraz sosy - maślany i hollandaise - po puddingi deserowe. Do popicia biorę - zgodnie z rekomendacją kelnera - bowle truskawkowy na bazie białego wina musującego.


Po takiej uczcie człowiek marzy już jedynie o pozycji horyzontalnej. Na szczęście w hoteliku w Preusnitz  łóżka są bardzo wygodne, a dodatkowo w ogródku na leżaczku poczytać sobie można książkę.


Kolejny dzień weekendu szparagowego zaczynamy wspaniałym śniadaniem. Po nim - posileni i żądni nowych wrażeń - udajemy się do miasteczka Bad Belzig, które dumny kurortowy przydomek nosi dopiero od roku 2010; wcześniej nazywało się po prostu Belzig. Jak sama (nowa) nazwa wskazuje, są tu termy, które z pewnością warto odwiedzić - ale to zrobimy później, bo póki co udajemy się na mały spacer po miasteczku, korzystając ze względnego komfortu termicznego (słońce nie grzeje jeszcze na 100%).

 
Przy placu głównym stoi ratusz. Z jego obecnego doskonałego stanu trudno byłoby odgadnąć dramatyczne losy budynku. Jego pierwsze wcielenie - wzniesione w XVI wieku - spłonęło w roku 1636. Od 1671 roku stał tu jego następca, w 1912 ozdobiony neorenesansowym zwieńczeniem. Niestety w roku 1972 po raz kolejny ratusz pochłonął ogień - budowla, którą widzimy, to odbudowana według historycznych wzorców kopia spalonego oryginału stojąca to zaledwie od 25 lat.


Przed ratuszem i pobliską informacją turystyczną zwykle jest sporo miejsc do parkowania. Dziś jednak ogrodzono plac, bo zebrali się na nim rowerzyści wyruszający dużą zorganizowaną grupą na sobotni rajd po jednym z licznych szlaków znajdujących się w tej okolicy.


Miasteczko zwiedzamy na piechotę - zostawiwszy samochód w jednej z wąskich uliczek. Jednokierunkowy ruch obowiązujący tu w większości traktów staromiejskich zdecydowanie nie ułatwiał nam dojechania do celu. W czasie spaceru trafiamy na tablice informujące o akcji "Nowe życie dla starych ulic". Opisane są na nich dzieje poszczególnych kamienic i traktów uzupełnione o czarno-białe zdjęcia upamiętniające ich historyczną rolę. Istniejące od 997 roku miasteczko urzeka nas podwójnie: i ze względu na swój współczesny flair, i ze względu na dawne znaczenie - w końcu w 1530 roku w tutejszym kościele przemawiał sam Martin Luther.


Ze starówki przejeżdżamy na boisko sportowe pod miastem, na którym odbywa się targ staroci, czyli Trödelmarkt zwany też pchlim targiem, czyli Flohmarktem. Na słusznej wielkości trawiastym placu stoiska mają zarówno osoby prywatne i przedstawiciele firm specjalizujących się w utylizacji sprzętów w sprzedawanych i dziedziczonych domach, jak i regularni handlarze z ubraniami z Chin i nieprzebranym asortymentem innych przydatnych towarów - na przykład krasnali ogrodowych.


Starsza pani rozłożyła porcelanę i kryształy na kocykach i obrusach opisanych zachęcającym "wszystko za 1 euro". Przy większych zakupach daje rabat od tej jakże już korzystnej ceny. Dalej w kartonach można wygrzebać płyty DVD i kasety - też po 1 euro. Maszyna do pisania bardzo starego typu stoi spokojnie czekając na kolekcjonera, który ją przygarnie, a gramofon przyciąga potencjalnych nabywców dźwiękami muzyki z winylowej płyty.


Wśród gór dóbr różnych straszą plastikowe potworki. Z jednego z pudeł łypie na nas potworne drewniane niemowlę


Dziś obiad jemy przy dźwiękach szumiącej w kole młyńskim wody - w restauracji Springbach Mühle w Bad Belzig. Wyrafinowany entrecôte - dostępny również w wysmażeniu raw, czyli na bardzo krwisto - serwowany jest tu w towarzystwie pomidora zapiekanego z mozarellą i pesto, fasolki szparagowej i pieczarek z cebulką w sosie beszamelowym oraz placuszków ziemniaczanych. Po obfitym posiłku można iść na spacer wokół otoczonych bujną zielenią stawów.


Aby szparagowy weekend był także weekendem dla zdrowotności, jedziemy do Term Stein słynących z naturalnej solanki. Wypływająca z głębin woda o temperaturze 30 stopni ma  nasycenie solą sięgające aż 20%. Możemy się więc poczuć tu jakbyśmy pływali w Morzu Martwym. A do tego skorzystać z masaży wodnych pod gołym niebem, saun suchych i parowych oraz minitężni. Kwotę 2,70 za piwo 0,4 dla ochłody nabijam na chip, a rachunek reguluję w automacie przy wyjściu - bardzo wygodny system. W budynku pływalni panuje chyba rzeczywiście niezwykły mikroklimat, skoro nawet ustawione w hali wejściowej drzewka szczęścia osiągają tu rozmiary dorosłego człowieka. 


Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Sezon szparagowy jest krótki, ale w tym roku przynajmniej udało nam się porozkoszować niepowtarzalnym smakiem białych pędów. Droga powrotna - A 9, A 10, A 115, A 100. Ruch na autostradach tym razem mały - większość Niemców nie wraca jeszcze z przedłużonego weekendu. Następnie z lotniska na Hauptbahnhof busem TXL, a potem już do Warszawy Beroliną... I tylko może szkoda, że w Warsie nie serwują likieru szparagowego.