Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

2.18.2012

/NEPAL/TAJLANDIA/ Z Katmandu do Warszawy przez Bangkok


Tribhuvan International Airport to miejsce szczególne. Zamiast szklanych rozsuwanych drzwi ma wejścia stale otwarte, ale za to obstawione szczelnie przez policję; zamiast ruchomych taśm bagażowych ma halę, w której rozrzucone bezładnie walizki piętrzą się w najdziwniejszych konfiguracjach; zamiast psów obwąchujących pilnie podejrzane pakunki ma koty przemykające się między podróżnymi w poszukiwaniu jadła i schronienia. To z pewnością najdziwniejsze lotnisko, na jakim kiedykolwiek byłam. I chyba najpilniej strzeżone.


W hali odlotów Tribhuvanu nie ma miejsca na łzy pożegnań. Roni się je przed wejściem do budynku - to tam trzeba się pożegnać, bo policja nie przepuszcza dalej osób bez ważnego biletu. Potem nie ma już zresztą zwykle czasu na łzy: zanim dojdzie się na betonową płytę i przejdzie lub przejedzie busem do samolotu trzeba odbyć dobre pięć kolejnych kontroli bezpieczeństwa, wypełnić liczne druczki i dać sobie ostemplować wizę (biada temu, kto przekroczy czas pobytu - przedłużenie wizy przy wyjeździe słono kosztuje).


Ale do tego etapu jeszcze daleko. Póki co stoję w pierwszej hali z biletem Air India. Lot do Frankfurtu przez New Delhi (tam nota bene w czasie ostatniej przesiadki odkryłam znane mi z Monachium napcaby - kapsuły do spania*, tu nazwane sleeping pods) udało się potwierdzić. Kosztowało to trzy telefony do Indii z Warszawy (moja Mama dzielnie starała się coś ustalić) i dwa z Katmandu oraz wizytę w lokalnym przedstawicielstwie tej linii lotniczej w Katmandu, ale udało się - przynajmniej pozornie. Dobrze, że doczytałam napis małym drukiem, że Air India żąda potwierdzania lotu przez pasażerów najpóźniej 24 h przed wylotem. Póki co wszystko wygląda dobrze, otuchy dodaje mi też błysk zielonej kurtki mojego przewodnika, który czeka przed lotniskiem. Czeka tam w sumie zupełnie niepotrzebnie, bo on na pewno nie wejdzie do budynku, a ja wychodząc znów musiałabym odbyć dwie szczegółowe kontrole (paszportową i bezpieczeństwa), a chyba nie mam już na to siły.


Okienko Air India puste. Trzy godziny do odlotu. Tłumy i kontrole powodują, że warto sobie zarezerwować więcej czasu, co też zrobiłam. Sprzątaczki chodzą parami - jedna zmiękcza płynem w sprayu liczne naklejki bagażowe poprzyklejane do podłogi, druga plastikowym przyrządem je odkleja. Kończą z jednej strony i zaraz zaczynają z drugiej, bo naklejek wciąż przybywa. 


Dwie godziny do odlotu, siedzę na plecaku i z coraz większym niepokojem spoglądam na okienko odpraw Air India. Wszędzie kolejki, a tu pustka. Zaczynam się rozglądać, po pół godziny udaje mi się wypatrzyć pana w mundurku, który ewidentnie wygląda na Hindusa - i rzeczywiście po bliższym podejściu dostrzegam na jego plakietce logo linii lotniczych, które wczoraj jeszcze potwierdziły mój lot.

Mr Air India mówi po angielsku, co za ulga. Ale tylko chwilowa. Ze względu na warunki pogodowe mój lot "has been cancelled". Mr Air India każe mi czekać. Siadam więc znów na plecaku i z bezsilności zaczynam płakać. Nie to, żebym tak bardzo chciała opuścić Nepal - chętnie zostałabym tu nawet bardzo długo. Ale niekoniecznie na plecaku z brudnymi ciuchami na Tribhuvanie.

Gdzie są inni pasażerowie mający dziś lecieć do New Delhi? Czy oni wiedzieli coś więcej? Może polecieli wcześniej?... Nagle słyszę NIEMIECKI! Co za ulga. A potem AUSTRIACKI. Dwóch mężczyzn siada na ławeczce nieopodal - jeden sporo starszy, drugi w moim wieku. Podchodzę do nich. Są w tej samej sytuacji. Część pasażerów wysłano podobno wcześniej do Europy, a nasza trójka - a właściwie czwórka, bo dołącza do nas świeżo upieczony student z Bawarii - ma czekać. Moi nowi znajomi nie mają już nepalskich rupii, ja mam ich jeszcze sporo, bo gdzieś czytałam, że coś trzeba zapłacić przy wyjeździe. Informacja ta okazała się nieaktualna, ale dzięki temu mamy pieniądze na wspólną kawkę, pijemy nią bruderszaft i nastrój się poprawia - w końcu stanowimy silną i zwartą bandę czworga, która jakoś w końcu sobie ze wszystkim poradzi.


Najstarszy towarzysz podróży, Torsten, to emerytowany profesor entomologii. Mieszka w Tybindze - miasteczku, w którym studiowałam. Umawiamy się, że przy okazji wpadnę do niego zobaczyć kolekcję owadów. Młody Austriak uzbierał spore oszczędności, rzucił robotę i spędza teraz rok na podróżowaniu po Azji. Mój najmłodszy nowy kumpel właśnie skończył liceum i dostał się na studia inżynierskie. Do Katmandu przyjechał na miesiąc, żeby w ramach projektu edukacyjnego uczyć dzieci matematyki po angielsku. To jego pierwsza zagraniczna podróż, przed miesiącem po raz pierwszy leciał samolotem - i to od razu na inny kontynent.

Łzy wysychają, dostrzegamy promyk nadziei. Ospały dotąd Mr Air India dwoi się i troi przy okienkach innych linii lotniczych negocjując dla nas wylot. Trwa to godzinę. Ale opłacało się czekać - z dumą wręcza nam bilety Thai Airways do... Bangkoku! A więc żeby dolecieć na północny zachód najpierw polecimy na południowy wschód.


Mamy jeszcze 8 godzin czekania. Resztę moich rupii rozdaję moim towarzyszom mówiąc, że to nasze bony na jedzenie. Mozolnie przesuwamy się przez kolejne kontrole. Torsten pomaga starszemu Nepalczykowi wypełnić druczki wyjazdowe. Przy okienku okazuje się, że to nie te druczki i pomoc idzie na marne. Młody gdzieś znika, niepokoimy się. Potem dowiemy się, że przekroczył czas pobytu o jeden dzień i jego trzydziestodniowa wiza wygasła. Ponad godzinę i dobre 50 dolarów kosztuje go przedłużenie. My się niepokoimy, bo nie wiemy, gdzie zniknął - szkoda, że nie wymieniliśmy numerów telefonów. 

Gdy znów się pojawia - cały i zdrowy, z radości kupujemy chipsy i colę w lotniskowym sklepiku i świętujemy ostatnie godziny w Katmandu rozmawiając o świecie, życiu, religii, Azji i oglądając na aparacie Wernera filmiki z indyjskich ceremonii religijnych, w których uczestniczył. Czas się nie dłuży. Obok nas grupa Koreańczyków je kurczaki ze styropianowych opakowań wyrzucając bez żenady niedojedzone resztki do kosza. Torsten ze smutkiem konstatuje, że przecież jesteśmy w jednym z najbiedniejszych krajów świata i że ten spektakl ma tu szczególny wymiar.

Podstawiają samolot. Pachnące luksusowe wnętrze w pastelowych barwach z pachnącymi uperfumowanymi stewardessami w nieco zmodernizowanych tradycyjnych tajskich strojach. A więc to pożegnanie z Nepalem. 


Z powietrza zobaczymy jeszcze rozległa plamę Katmandu, brudnoszarą strużkę Bagmati i dumne himalajskie szczyty. Już tak odległe.


Lecimy do Bangkoku. Lot szybko mija. Wyrafinowane dania i drinki z palemką, na panelu przed siedzeniem 100 filmów do wyboru, 200 albumów z muzyką, 30 gier. Witamy w świecie nieograniczonej konsumpcji - zwykle przyjaźnie plastikowym, lecz dziś jakimś pustym. Na biletach do Nepalu naprawdę powinno być nadrukowane ostrzeżenie, że nie wróci się już stamtąd takim samym, jak było się wcześniej.


Lotnisko w Bangkoku. Wysiadamy z samolotu w gęste, gorące, parne powietrze - takie, jak wtedy w lipcu w Pekinie, gdy wydawało mi się, że zaraz się uduszę. Ale to tylko chwila - zaraz wchodzimy do wnętrza... pałacu. Bo tym wydał mi się wtedy Suvarnabhumi Airport.


Hale ze szkła i betonu pachnące perfumami, knajpki z rarytasami, ekspresyjna instalacja przedstawiająca opisywaną między innymi w "Bhagavata Purana" scenę stworzenia świata. Ponadnaturalnej wielkości posągi hinduistycznych bóstw robią wrażenie. Ale najpierw kontrola. Młody celnik pokazuje palcem na mój wisiorek z Buddą. Pytam, czy mam go zdjąć do kontroli. Ale on skłania się tylko z szacunkiem mówiąc "No, no, I am just a Buddhist". 


Jeszcze siedem godzin do kolejnego lotu. Torsten nie ma komórki, a chce zadzwonić do żony. Mój telefon z jakiegoś powodu nie działa - być może to kwestia nietypowego systemu numerów kierunkowych w Tajlandii, o którym wtedy jeszcze nie mamy pojęcia. Torsten ma jedynie dolary, a budki telefoniczne są na bathy. Proponuję mu, żebyśmy spróbowali wymienić walutę w sklepiku z szalami. Torsten chce się zakładać, że to się nie uda; ja się upieram, że dam radę. Miła ekspedientka rozmienia nam dolara na monety lokalne. Czy jeden dolar wystarczy na rozmowę do Niemiec? Po dziesięciu próbach wybrania numeru w automacie proszę obsługę lotniska o pomoc. Kierunkowe wbija się tu rzeczywiście zupełnie inaczej. Torsten śmieje się, że za tego dolara miał tyle czasu, że nie było już o czym gadać. Żona powiadomiona, czas na papierosa.

Na lotnisku z Bangkoku dokładne oznaczenia kierują nas dokładnie tam, gdzie chcemy... Prawie. Gdzie jest w tym pałacu palarnia? Może w jednej z kryształowych hal, może w którejś z luksusowych lounges? Nie. Palarnia to zakurzona klitka pod schodami ruchomymi. Brudna i śmierdząca; i zdecydowanie za mała. Oj, nie lubią tu palaczy.

Jeszcze kilka godzin do odlotu. Szkoda, że do miasta trzeba jechać stąd 45 minut i że potrzebna jest wiza. A może nie szkoda - samo lotnisko też warte jest zwiedzenia. To właśnie tu jest najwyższa na świecie wieża kontroli lotów (132,2 m) i czwarty co do wielkości na świecie terminal (563 000 m2). Potem doczytam, że w roku 2011 był to drugi co do popularności obiekt wśród tych utrwalanych na instagramowych fotkach.

Odwiedzamy knajpki z kuchniami świata, oglądamy T-Shirty ze smokami, wąchamy najnowsze edycje perfum Chanel, podziwiamy zieleń. W końcu zasiadamy na piwie. Małe tajskie buteleczki ze złotym płynem. Gadamy, czas mija, kelnerka przynosi kolejne butelki. Każde z nas wypiło już siedem. Ale nie ma obaw - rachunek ma właściwości trzeźwiące. Torsten stwierdza, że w swym długim życiu nie zapłacił jeszcze nigdy 60 dolarów za jedno posiedzenia na piwie.


Wsiadamy do jumbo, który zabierze nas stąd do Frankfurtu. 12 godzin lotu. A potem jeszcze trzeba będzie dostać się do Warszawy. Póki co wsiadamy do kolejnego pachnącego samolotu. Jakże inny jest od tego Air Indii, którym leciałam z New Delhi do Katmandu. Menu też inne - każdy pasażer dostaje kartę z daniami do wyboru. Na przystawkę zamawiam koktajl krewetkowy, potem delektuję się kurczakiem w bardzo wielu smakach. W nocy kilka filmów akcji na moim osobistym monitorze. Rano delikatny omlet. Żadna transkontynentalna podróż nie trwała jeszcze tak krótko!


Lądujemy w skutym lodem Frankfurcie. Jest 8 rano. Ze względu na zakaz nocnych lotów właśnie teraz skumulował się ruch maszyn z Azji i Afryki. Czekamy w hali przed kontrolą w tak zbitym tłumie, że ulice Katmandu wydałyby się przy nim puste. Jakiś wkurzony Niemiec krzyczy "Może przydałby się komunikat?". Nie prosi o rozwiązanie problemu, tylko o informację. Jesteśmy już w innym świecie. Pojawia się upragniony komunikat, wolno przesuwamy się do kontroli paszportowej.


Mój planowy lot FRA-WAW przepadł bezpowrotnie jakoś wczoraj wieczorem chyba. Muszę zabookować nowy - nie przysługuje mi żaden zwrot pieniędzy, bo bilet LOT-u kupowałam niezależnie od biletów Air Indii. Podchodzę do okienka jednej z agencji z napisem "Najtańsze bilety". 150 euro i za 4 godziny będę w Polsce. 

Żegnamy się serdecznie. Koledzy są już prawie w domu, ja muszę czekać na kolejny lot. 40 godzin w podróży - nie wiem już, czy jest rano czy wieczór, lato czy zima. Jaka wyda mi się Warszawa po tej podróży?

Lecę do Polski. Tym razem oglądam film w głowie, a nie na ekranie: ostatni wieczór w Nepalu - siedzę z Himalem na schodach świątyni w Bhaktapur i patrzę na słońce chowające się za górami.



Warszawa wydała mi się szara i pusta, a ludzie smutni i starzy. Po każdej podróży wraca się tu inaczej - i nie zawsze z radością.




_______________________________________


* Zapraszam też na mój film o nocy w nap cabie:



No comments:

Post a Comment