Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

9.28.2013

/EUROPA/ Ranking przytulnych miejsc na deszczowy dzień

„Jesienią, jesienią sady się rumienią”… Ale że w ostatnich czasach częściej niż polska złota występuje niestety europejska deszczowa wersja jesieni, to czasem nie pozostaje nic innego niż w czasie wrześniowej lub październikowej podróży schronić się w jakimś zacisznym miejscu. Naszło mnie na wspominki i postanowiłam zrobić ranking miejsc, w których poratowano mnie dobrym piwem, pyszną czekoladą, ciepłą strawą i w których udało mi się osuszyć przemoknięte buty w miłej atmosferze.

1. Délirium Café w Brukseli, czyli 2000 marek piwa do wyboru

To niezwykłe miejsce ukryte jest małej uliczce Impasse de la Fidélité kilkaset metrów od Grande Place. Zapuścić się w nią warto również dlatego, że ukryta jest tam Jeanneke Pis, sikająca dziewczynka – feministyczna odpowiedź na Manneken Pis, sikającego chłopca będącego jednym z symboli Brukseli. Pojawiła się w mieście w roku 1987, by zwracać uwagę turystów na tę część brukselskiej starówki. I choć sika ukryta za kratami, warto ją zobaczyć. A potem przed kapryśną pogodą skryć się w Délirium Café.

Gości wita wizerunek różowego słonia na drzwiach lokalu. Wnętrze pubu jest bardzo nastrojowe – przyciemnione światło, beczki zamiast stołów, nad barem lśniące krany. Lokal został wpisany do księgi rekordów Guinnessa w roku 2004 – wtedy w karcie było tu ponad 2000 rodzajów piw z 60 krajów świata. Ja w karcie znalazłam około 30 nazw – pewnie reszta specjałów była na życzenie. Kufel Delirium Tremens – belgijski specjał z listy 50 najlepszych piw świata – nie umożliwił mi co prawda spotkania z różowym słoniem, ale sprawił, że między ołowianymi chmurami zaczęłam dostrzegać przebłyski słońca.
 

2. Schokoladenmuseum w Kolonii, czyli czekolada ze złotej fontanny 

Zanosi się na deszcz, idę wzdłuż nabrzeża Renu zastanawiając się, czy nie zawrócić i nie ukryć się w katedrze – aż tu nagle wyrasta przede mną szklany dom, przez którego ściany widać cudo: złote drzewo ze złotymi liśćmi. Jak zaczarowana podchodzę do budynku, który - jak doczytam później - jest jednym z dziesięciu najchętniej odwiedzanych muzeów w Niemczech. Jest to zbudowane na półwyspie na Renie na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych nakładem 53 milionów marek Muzeum Czekolady.

To raj nie tylko dla dzieci i nie tylko na deszczowy dzień. Już kilka metrów przed wejściem czuć grzesznie słodki zapach czekolady – trzymetrowe złote drzewo w budynku jest bowiem w istocie fontanną. Pracownice muzeum ubrane w białe fartuchy serwują gościom biszkopty umoczone w czekoladowej rzece. A dalej jest jeszcze ciekawiej: taśmy produkcyjne z robotycznymi łapami pakującymi czekoladki. Mali kuzyni R2D2 niestrudzenie wykonują z tysiące takich samych ruchów.

Dwie godziny mijają nie wiadomo kiedy – na dworze już się przejaśnia. Wystawa prezentująca historię czekolady – od czasów Majów i Azteków po dzień dzisiejszy. Sala kinowa, w której można obejrzeć nostalgiczne reklamy słodyczy z lat sześćdziesiątych. Srebrne naczynia z XIX wieku służące do serwowania deserów. A przy wyjściu z muzeum sklep, który sam w sobie mógłby być muzeum produktów czekoladowych z całego świata. Kupuję tabliczkę bardzo gorzkiej czekolady z chilli. Ten smak już zawsze przenosić będzie mnie do Schokoladenmuseum w Kolonii.
 

3. The Buldog w Amsterdamie, czyli muffiny z dodatkami 

The Buldog, sieć kultowych coffeeshopów, w których oczywiście można skosztować znacznie więcej niż filiżankę kawy. Pamiętam wizytę w Amsterdamie, w czasie której przez pięć dni cały czas lał deszcz. Do idiolektu naszej ekipy weszło wtedy nawet określenie "amsterdamska pogoda". Od depresji ratowała nas jedynie trasa uwzględniająca wizyty w kolejnych Buldogach w odstępach maksymalnie godzinnych. I kupowanie po drodze kolejnych par suchych skarpetek. Dziś stanowią one zapewne dobre 60% mojej skarpetkowej szuflady.

Pierwszy kultowy coffeshop z niezapomnianym wizerunkiem żółtego buldoga przy wejściu otwarty został w Amsterdamie w roku 1975. Wtedy to Henk de Vries, który – jak mówi legenda – pierwszą paczkę ziół przywiózł z Afryki z pudełku zapałek, opróżnił sex shop swojego ojca nad kanałem i otworzył w nim alternatywną hippisowską kawiarnię. Z początku miejsce to funkcjonowało pół-, a właściwie nawet nielegalnie – dziś działa w majestacie prawa stosując się zresztą do zasady wedle której w takich miejscach nie powinno się sprzedawać alkoholu.

Sprzedaje się natomiast wiele innych rzeczy. Informacja o nich podana jest na kartach menu umieszczonych w blatach i widocznych dopiero po podświetleniu – pod barem są specjalne lampki uruchamiane na życzenie przez obsługę. Tę nieco prohibicyjną atmosferę podkreśla też niepowtarzalny wystrój wnętrz Buldogów: półmrok, unoszący się dym, plastikowe psy, dekoracje w kształcie kapeluszy muchomorów. Czekoladowy muffin z wkładką i kawa bez wkładki – to menu pozwalające przetrwać kolejny deszczowy dzień w Amsterdamie. 
 

4. Telecafé w Berlinie, czyli zakręcona restauracja 

Na wysokości ponad 200 metrów, za specjalnymi termoizolowanymi szybami sprowadzonymi z Belgii, kręci się restauracja. To jedna z atrakcji znajdujących się w kuli wieży telewizyjnej przy Alexanderplatzu w dawnym Berlinie Wschodnim. Stojąca tu od końca lat sześćdziesiątych Fernsehturm jest najwyższą wolnostojącą budowlą w Europie. Odwiedza ją rocznie ponad milion gości. W deszczowy dzień wiodk na Berlin jest mniej imponujący, ale za to kolejka do wjazdu krótsza.

Do restauracji wchodzi się po schodach z tarasu widokowego. Kelnerzy wskazują jeden z 40 stolików. Wszystkie są przy oknie. Restauracja powoli się obraca, lampki dają intymne światło, świetlne punkty na ścianach przywodzą na myśl drogę melczną.

Do przebudowy pod koniec lat dziewięćdziesiątych goście restauracji mogli cieszyć się przytulnością jej wnętrza jedynie przez godzinę – w takim czasie kula wykonywała bowiem pełen obrót, po którym trzeba było zwolnić stolik. Dziś prędkość obrotu można ustawić na dowolny przedział między 30 a 60 minutami, a gości nikt już nie wyprasza. Można więc ogrzać się tu w deszczowy dzień przy dźwiękach nastrojowej muzyki i do woli oglądać wspaniały spektakl z kamienic, Szprewy, Reichstagu i Bramy Brandemburskiej.  

5. Ravitoli Zetor w Helsinkach, czyli ryba nadziewana rybą 

Helsinki wspominam jako miasto niepodobne do żadnego innego. Trochę puste, mocno wietrzne, zimne nie tylko w sensie dosłownym, a jednocześnie fascynujące. Za szarymi fasadami kryły się tu atrakcje tylko dla insiderów – jakaś kapela grająca gothic rock w bramie, kolorowa młodzież słuchająca muzyki z boomboxa w bocznej uliczce. Miasto surowe z pozoru, ukrywające emocje gdzieś w głębi.

Ravitoli Zetor było jak to miasto – najpierw nie zachęcało do wejścia, a potem trudno było z niego wyjść. Wnętrze istniejącego od początku lat dziewięćdziesiątych lokalu miało być parodią fińskich filmów z lat pięćdziesiątych (t.zw. Suomi-filmien) i ironicznym komentarzem dotyczących stereotypów wiejskiego życia. Stąd między innymi wyglądająca na poły komicznie, na poły abstrakcyjnie krowa zdobiąca salę. Stąd też karta z niezwykłymi specjałami – jak choćby śledź nadziewany łososiem.

Na zewnątrz wiatr i deszcz, a my kosztujemy nieoczekiwanych smaków siedząc w metalowej klatce. Czuję się jak w filmie. Rockowe kelnerki stukają ciężkimi butami. Czas płynie inaczej. I Helsinki, i Ravitoli Zetor, i dziwna potrawa, którą jem, są jak muzyka Nightwisha – trudna przy pierwszym kontakcie, ale uzależniająca jak żadna inna.

1 comment:

  1. mi podoba się najbardziej to miejsce w Helsinkach :)
    ma w sobie to coś ;)
    pozdrawiam!

    ReplyDelete