Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

5.07.2014

/ZAGRZEB/ Zawiązane krawaty i zerwane związki, czyli w górę i w dół po zagrzebskiej starówce



Czym wita mnie zagrzebska starówka? Gigantycznym krawatem. Dlaczego? Bo to sztandarowy chorwacki wynalazek. Świadczy o tym nawet jego nazwa pochodząca od francuskiego "à la Croate". Chorwaccy najemnicy w czasach wojny trzydziestoletniej mieli zwyczaj noszenia jedwabnych ozdób szyi. Wywodziły się one od kolorowych szarf z tradycyjnego ludowego stroju - a dodane do uniformów stanowiły element ubioru podkreślający pochodzenie wojaków. Paryżanie ponoć zachwycili się tą oryginalną ozdobą i sami zaczęli stylizować "a la Chorwaci". I tak zaczęła się kariera tego tyleż niefunkcjonalnego co powszechnego uzupełnienia eleganckiego stroju. Zresztą - dodajmy gwoli sprawiedliwości - nie tylko krawat został wynaleziony przez Chorwatów. Przyznają się oni także do długopisu - opatentowanego jako jeden z licznych wynalazków niejakiego Eduarda Slavoljuba Penkali, żyjącego na przełomie wieku XIX i XX inżyniera, od którego nazwiska (a właściwie trzech pierwszych liter) pochodzi zresztą ponoć angielska nazwa piśmienniczego allroundera. 


Zagrzeb to najdalsze miejsce, jakie odwiedziłam od lat. Oczywiście nie dosłownie - raczej w tym sensie, że od dawna nie jechałam nigdzie tak dłuuugo. Dziś w dziesięć godzin można znaleźć się na innej planecie - na przykład wsiąść w Warszawie, a wysiąść w Pekinie - i przeżyć szok kulturowy bez żadnego przygotowania, wstępu, okresu przejściowego. Albo zdecydować się na męczący oldschoolowy tryb na kółkach, który pozwala przyzwyczaić się do zmian otoczenia - i łyknąć po drodze książkę lub dwie. Na to zdecydowałam się tym razem. Droga autokarem do Chorwacji trwa 18 godzin. Kilometr po kilometrze toczymy się przez Europę: upstrzona Polska bez chwili oddechu między ciągnącymi się ulicówkami, bogato ozdobione żółtymi kwiatami rzepaku Czechy, wypielęgnowany kraj, o którym złośliwi mówią, że ma kształt sznycla i wreszcie bałkańska perełka, nad którą góruje Triglav - trzygłowy szczyt, który według niepisanego prawa powinien zdobyć każdy pełnoletni Słoweniec płci męskiej. Po tysiąckilometrowej podróży nie mogę pozbyć się przykrego spostrzeżenia, że mieszkam chyba w jednym z najbrzydszych krajów Europy.


Stolica i zarazem największe miasto Republiki Hrvatskiej jest niczym wielosmakowa pralina, która zaczyna się co prawda od nieco zjełczałej czekolady, ale za to w środku skrywa wyborną wisienkę - oczywiście z gatunku maraskino, taką, z jakiej produkuje się tu popularny likier. Mijamy więc bloki z wielkiej płyty, tak dobrze znane nam z Warszawy czy Berlina. W krajobrazie dominują tramwaje (zwane tu ZET-kami od skrótu nazwy przedsiębiorstwa komunikacyjnego Zagrebački Električni Tramvaj), smętne kable bujające się nad skrzyżowaniami i klockowate centra handlowe - typowe atrybuty postkomunistycznych metropolii, tyleż funkcjonalne, co niezbyt piękne. 


Ale wystarczy dojechać do Katedry Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, by z flairu jugonostalgicznego przenieść się do klimatów bardziej austro-węgierskich. Zabytek ten - patrzący z góry na całe historyczne jądro Zagrzebia - zarówno na pobliski Kaptol, jak i na zlokalizowany na wzgórzu Gradec - to najwyższa budowla sakralna w Chorwacji. Patrząc dziś na odnawianą już od wielu lat neogotycką bryłę z misternymi zdobieniami trudno odgadnąć, jak bardzo burzliwe były dzieje tej świątyni. Już w XI wieku stał tu romański kościół, którego dwieście lat później zniszczyły ludy mongolskie. Kolejne - tym razem gotyckie - wcielenie katedry ucierpiało w czasie trzęsienia ziemi pod koniec XIX wieku. Wtedy nota bene - czyli 9 listopada 1880 roku - zniszczona została jedna trzecia Zagrzebia. A jednak choć kataklizm zmiótł tyle budowli, śmierć poniosła wtedy ponoć tylko jedna osoba. Tak czy owak Zagrzeb trzęsie się do dziś - ze względu na dużą aktywność sejsmiczną terenu, na którym stoi - tyle że póki co nie tak dramatycznie, jak wtedy. 


Wnętrze katedry to... wielka pustka. Kojarzyć mi się ona będzie ze wszystkimi ważnymi kościołami w Chorwacji - tymi, których nie przekwalifikowano jeszcze na sale koncertowe czy inne budynki użyteczności publicznej. Gołe ściany, czasem jakaś figura Matki Boskiej, czasem - jak tu - Cyryl i Metody. I prawie zawsze Jan Paweł II - upamiętniony w formie rzeźby, płaskorzeźby albo choćby bannera. Papież Polak aż trzy razy odwiedził Chorwację - kraj, co widać tu na każdym kroku, na wskroś katolicki. Pierwszy raz w roku 1994, potem w 98 i wreszcie w 2003 - była to jego jubileuszowa setna podróż apostolska. O Karolu Wojtyle Marko Perkovic Thomson, wokalista rockowy, śpiewa: "Ivane Pavle II, hrvatski te narod ljubi", a zwykli ludzie mówią "nasz papież". Może dlatego, że Watykan jako jeden z pierwszych krajów uznał w roku 1992 niezależność Chorwacji, a może - bo Karol Wojtyła ponoć powiedział, że chętnie wybrałby piękny kraj nad Adriatykiem na swoją drugą Ojczyznę. Choć gdy potem mówił, że trzeba pojednać się z Serbami, usłyszał gwizdy od przychylnego mu tu zwykle tłumu.


Przed katedrą - podobnie jak w innych zakątkach starówki - mniej lub bardziej dyskretnie zaznaczony jest chorwacki folklor. Grupa ludowa śpiewa i tańczy wokół klombów z dwumetrowej wielkości ozdobnymi jajkami z wizerunkami zabytków. Dalej maszerują żołnierze w historycznych mundurach - idą na zmianę warty pod kościołem św. Marka. 


My też przez Dolac - kolorowy bazar pełen pamiątek (jak choćby czerwone serduszko - kiedyś pieczone z piernika, dziś produkowane z plastiku - czy para tancerzy na sznurku), chińszczyzny i owoców - idziemy do wspomnianego kościoła. Cały czas pod górkę - Gradec leży zdecydowanie wyżej niż Kaptol. 


Mijamy słynną Kamienną Bramę - fragment dawnych murów obronnych. Skrywa się tu - w dosłownym znaczeniu, bo trudno wypatrzyć ją zza barokowych krat - Matka Boska. Niewielki obraz - o wymiarach około 50 na 60 centymetrów - uważany jest za cudowny, odkąd wyszedł bez szwanku z pożaru, który w 1731 strawił okoliczne budynki. Ludzie przychodzą tu z prośbami, a za ich spełnienie fundują napisy wotywne. Na dziesiątkach tabliczek powtarza się słowo "Hvala" - czyli "Dziękuję". To ciekawe, że Chorwaci - podobnie jak Polacy - właśnie Marię wybierają często na królową swoich serc: w 1991 roku arcybiskup Zagrzebia ogłosił Matkę Bożą z Kamiennej Bramy patronką miasta, a jej święto, 31 maja - dniem Zagrzebia.. Może dlatego, że tu też wartości rodzinne i postać matki mają tak dużą wartość. 


Dochodzimy powoli na plac świętego Marka. Dach kościoła o tej samej nazwie lśni w słońcu. Sama bryła - jak większość dalmatyńskich budowli - miała tak burzliwą historię, że trudno powiedzieć, czy jest nowa czy stara; uznaje się, że portal południowy powstał w XIV wieku. Łatwo natomiast określić wiek rzucającej się najbardziej w oczy zwieńczenia crkvi: mozaikę z kolorowych dachówek ułożono w latach 1876–1882. Przedstawia ona dwa herby - samego Zagrzebia oraz Trójjedynego Królestwa Chorwacji, Slawonii i Dalmacji, autonomicznego królestwa istniejącego od roku1868 do końca pierwszej wojny światowej.


Mijamy znajdujący się też przy placu św. Marka Pałac Bana, siedzibę rządu Chorwacji oraz budynek Zgromadzenia Chorwackiego, czyli parlamentu. I idziemy dalej pod górkę. Przed nami już skarpa, z której podziwiać można dachy miasta. Choć sezon jeszcze się nie zaczął na dobre, kilka budek z pamiątkami przycupnęło już na wzgórzu. Są tak intensywnie czerwone, że prawie nie zauważyłam wejścia do Muzeum Zerwanych Związków - unikatowej ciekawostki miejskiej, przed którą fotografują się pary nie zrażone wymową tego miejsca.


Wchodzi się przez sklepik. Można kupić tu gumki do wymazywania złych wspomnień, ołówek do złamania w razie napadu złości, czekoladę z dedykacją, by obdarowanemu urósł od niej tyłek... Trochę to zabawne, trochę smutne - ale na pewno Museum of Broken Relationships jest jedyne w swoim rodzaju. Jest tu siekiera, którą porzucony mężczyzna porąbał wszystkie meble pozostawione przez dawną ukochaną. Szklany konik ze szkła weneckiego, który rozwiedziona kobieta trzymała w zamkniętym pudełku obok zdjętej z palca obrączki - jako wspomnienie wspaniałej podróży z mężem. Telefon komórkowy, który chłopak oddał dziewczynie, by już więcej do niego nie dzwoniła. Żelazko, które prasowało suknię ślubną. Każda rzecz opowiada tu historię. Historię, którą trzeba zapamiętać, bo w muzeum jest zakaz fotografowania.


Po smutku niech będzie coś wesołego - jazda ze wzgórza w dół zabytkowym funikularem. Przyjemność to tania i krótka - kosztuje około 2 złote (4 kuny), a trwa niecałe pięć minut. Wychodzę z wagonika z satysfakcją, że jechałam z jedną z najkrótszych tras tego typu na świecie (mającą zaledwie 66 metrów) i ze spotęgowanym wrażeniem, że Zagrzeb ma w sobie coś z Budapesztu.


Od dolnej stacji kolejki tylko kilka kroków dzieli mnie od jednego z najbardziej znanych placów miasta: Trgu Bana Jelačića.Tam robię sobie obowiązkową pamiątkową fotkę ze strażnikami stojącymi pod statuą przedstawiającą siedzącego na koniu chorwackiego hrabiego, który w czasie wiosny ludów dowodził armią przeciw Józefowi Bemowi. Co ciekawe, w czasie drugiej wojny miejsce to przemianowano na Plac Republiki, a do starej nazwy wrócono dopiero w 1990 roku, kiedy to osiągnięcia Bana Jelačića znów zaczęto oceniać pozytywnie. W Chorwacji historia toczy się kołem jak nigdzie indziej - raz niezależna, raz pod panowaniem weneckim czy habsburskim, raz sama, raz w unii z innymi państwami bałkańskimi, raz pod panowaniem charyzmatycznego przywódcy, raz bez lidera...


Na placu jest sporo turystów - głównie z Azji, a konkretnie z Korei, która ostatnio zaczyna przebijać Japonię w kwestii najazdów z aparatami (może po prostu wszyscy Japończycy zobaczyli już Europę...), ale nie brakuje też mieszkańców miasta korzystających tu z banków i sklepów. Prócz ludzi z różnych krajów spotykają się tu ze sobą także różne stulecia. Wiek dziewiętnasty widać za Jelačićem - w formie secesyjnych kamienic, a dwudziesty przed Banem i jego koniem - tam, gdzie wyrastają biurowce, mkną samochody i suną niebieskie tramwaje.


Dzień w słonecznym Zagrzebiu przechodzi w nieśpieszne popołudnie. "Nieśpieszne" to najlepsze określenie - w kawiarniach jest coraz więcej ludzi, którzy delektują się tak popularnym tu pysznym espresso. Ponoć w ten sposób przeczekuje się w Chorwacji chęć do pracy - wystarczy posiedzieć przy kawie, a zbędny zapał sam przejdzie. Umiem już kilka słów po chorwacku - zabawne, że są to głównie "false friends", czyli wyrazy przypominające fonetycznie określenia polskie, ale znaczące co innego. Juha to nie krew, tylko zupa, hvala to dziękuję, godina to rok... Teraz uczę się kolejnego: SLA-DO-LET. Oznacza ono lody - ale trochę inne niż u nas, bo lody ogromne: jedna gałka jest wielkości trzech polskich kulek.


Delektuję się kawą ze sladoletem i przyglądam ludziom spacerującym w popołudniowym słońcu. Z pewnej odległości patrzy na mnie kobieta z brązu. Nie ma podpisu, więc w myślach nazywam ją Elizą Orzeszkową. Spod pobliskiego stolika łypie na mnie mopsik. Co za piękny dzień - a może raczej: Što prekrasan dan!




***
ZAPRASZAM TEŻ NA SPACER FILMOWY PO ZAGRZEBIU:


1 comment:

  1. Dziękuję za ten wpis. Zaczynam mieć jako takie pojęcie o mieście do którego w tym roku mam jechać :)

    ReplyDelete