Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

1.16.2012

/PARYŻ/ Wśród kremowych kamienic nad czekoladową rzeką


Paryż mały wydaje się tylko z czubka wieży Eiffla. Z niego też zobaczyć można to ciągle rozrastające się miasto w pełnej okazałości – białą kopułę Sacre Coeur na wzgórzu Montmartre, na które prowadzą urokliwe schodki i wąskie uliczki, brązową niczym mleczna czekolada Sekwanę, połyskującą złotem kopułę grobu Napoleona. I niezliczone placyki z rozchodzącymi się promieniście uliczkami, które równo przecinają kamienice ułożone jak kawałki bezowego tortu. Z wieży nie widać jedynie... widocznej ze wszystkich innych miejsc w Paryżu samej wieży.


Z dołu Paryż wydaje się wielki. Małe uliczki, szerokie trakcje, niezliczone mosty, tunele – ten, w którym zginęła księżna Diana opatrzony pamiątkową rzeźbą w kształcie znicza i masa stacji metra z wejściami z charakterystycznym „M” lub secesyjnymi zielonymi bramami z napisem „Metropolitain”. Metro paryskie ma w sumie ponad 200 km długości, a w każdej ze starych dzielnic nigdy nie ma się do najbliższej stacji dalej niż 50 m. To bardzo ułatwia zwiedzanie – mimo że plątanina kolorowych linii skrzyżowanych często z podmiejską kolejką RER może z początku przyprawić o zawrót głowy. Jednak wystarczy zapamiętać numer i przypisany mu kolor linii oraz nazwę stacji docelowej, by bez większych problemów, a w dzień nawet bez ścisku (zaczyna się on dopiero po 18.00) dotrzeć wszędzie, gdzie się chce.


Pierwszy przystanek? Plac Trocadero. Ludzie podskakują, by zrobić sobie charakterystyczną fotkę z wieżą między nogami – taką, jakich masa na facebooku. Nam się (mimo podskoków) ta sztuka nie udała – być może należałoby się wspiąć na murek, ale stoi przy nim wyraźne ostrzeżenie, by tego nie robić i tylko co odważniejsi udają, że nie widzą uzbrojonych mundurowych przechadzających się w tę i z powrotem po placu. Stałym elementem tego miejsca, z którego wieżę rzeczywiście chyba widać najładniej, jest artysta uliczny, który zachwyca swym kunsztem żonglując na leżąco piłką nogami i stopami – bez użycia dłoni.


Z Trocadero jest już tylko kilka kroków do wizytówki Paryża – ba, nawet symbolu całej Francji. Pomyśleć, że dwadzieścia lat po wystawie światowej w 1889 roku, z okazji której ją wybudowano, zamierzano ją rozebrać. Paryż bez wieży byłby niczym Warszawa bez pałacu lub Berlin bez bramy – trudno byłoby go sobie chyba takim dziś wyobrazić. Wieże są tu wszędzie – w formie nadruków na koszulkach, sprzedawanych przez obnośnych i stacjonarnych handlarzy breloczków, plastikowych miniaturek różnej wielkości, kolczyków, nadruków na chustach i ozdób na porcelanie; a także w logotypach większości barów i restauracji wokół – choćby w Malakoffie serwującym rewelacyjne steki; takie na francuską modłę, czyli „very rare”


A więc idziemy do wieży. Mijamy swojski Plac Warszawy, most na Sekwanie i przybliżamy się do imponującej stalowej konstrukcji. Na większości pocztówek wydaje się grafitowa, w rzeczywistości natomiast ma kolor beżowy – zupełnie jak płynąca u jej stóp Sekwana. Jak podaje Wikipedia wysokość wieży  zmienia się o 18 cm w zależności od temperatury, a pod wpływem wiatru (takiego jak dziś, bo wieje porządnie) kołysze się na 6 – 7 cm. Cała konstrukcja wieży składa się aż z 18 038 części metalowych i około 2,5 mln nitów, a jej całkowita masa, razem z betonowymi filarami, wynosi około 10 000 ton.  Na sam szczyt wieży prowadzi 1665 stopni – jest to wiedza czysto teoretyczna, bo per pedes osiągnąć dziś można jedynie drugi z trzech poziomów (lub na pierwszy, na którym działa akurat sezonowe lodowisko), a na szczyt trzeba wjechać już windą. Winda jest oszklona, więc jazda przyprawia o zawrót głowy – dobrze, że szyby tak brudne, że nie widać szczegółów.


Zanim wsiądziemy do windy, która na dwie tury zabierze nas na szczyt tego cudu architektury, musimy odstać w kolejce i poddać się pobieżnej kontroli – strażnicy zaglądają do torebek mrucząc coś po francusku. Tu tak jak wszędzie widać ogromny przerost zatrudnienia – masa kas, strażników, ustawiaczy kolejki, a potem windziarze wygłaszający komunikaty w pięciu językach (to chyba jedyny raz, kiedy słyszę Francuzów zwracających się do mnie inaczej niż po francusku) zajmuje się nami umilając 45 minut w kolejce. Trzeba było zarezerwować przez bilet z wejściem priorytetowym na konkretną godzinę, żeby uniknąć czekania – no ale z drugiej strony spontaniczność gwarantuje, że można wybrać dzień z dobrą widocznością, by w pełni rozkoszować się imponującym widokiem z niemal 300 metrów nad ziemią. W końcu do 1930 roku obiekt ten był najwyższym budynkiem na świecie – dziś został wyprzedzony przez wiele wieżowców, ale wciąż zachwyca swą unikatowością.

 
Dwie kolejki – na dole do windy numer jeden i na poziomie drugim do windy numer dwa i jesteśmy na zabezpieczonym kratą otwartym tarasie widokowym. Potem kolejne czterdzieści minut poczekamy na zjazd w dół, ale i tak było warto. Bezowe torty kamienic kontrastują z mleczno-czekoladową rzeką, na której suną stateczki, a międzynarodowy tłum zachwyca się widokiem we wszystkich językach świata (z przewagą języków azjatyckich)  i próbuje wyszukać, gdzie znajduje się jakiś hotel lub obiekt turystyczny.

Po tych przeżyciach warto coś zjeść. W zasadzie można byłoby zjadać tu pięć obiadów dziennie (na co oczywiście obfite porcje zupełnie nie pozwalają), a i tak trudno byłoby skosztować wszystkich smaków tej przebogatej kuchni. Jednego dnia rozkoszujemy się wybornym sushi w Restaurant Japonais zlokalizowanej w mini dzielnicy japońskiej; popijamy je japońskim piwem „Made in Czech Republic” – tym samym, które serwują także warszawskie sushi bary. Drugiego dnia decydujemy się na najlepsze ponoć w Paryżu mule u Leona na Champs Elysees. Obok nas siedzi pięcioosobowa rodzinka Rosjan – rodzice zajadają się mulami trzymając je z odchylonym małym palcem w dłoniach ozdobionych pierścieniami / sygnetami z ciemnego złota, pan domu sapie w rozpiętej na klacie koszuli, spod której wyziera złoty łańcuch, a pani domu strofuje córeczki pałaszujące krwiste hamburgery.


Jakiż to kontrast dla bezdomnego mieszkającego nieopodal na stacji o dźwięcznej nazwie Montparnasse Bienvenue, który sypia tam w starym śpiworze na ławce na peronie. Nota bene na niektórych stacjach zamontowane są specjalne skośne ławki, na których nie prześpi się żaden bezdomny, a podróżni również nie odłożą wygodnie siatek z zakupami.


A więc mule. Wielkie michy z półkilogramową zawartością – świeże czarne muszle, saute lub z dodatkami. Ja decyduję się na sos z sera rockford, który jest tu nota bene także chętnie wybieranym dodatkiem do hamburgerów. Do tego belgijskie piwo – widać, że jesteśmy cudzoziemcami, bo Francuzi zawsze wybierają wino. Dobrze, że „Leon” nastawiony jest na turystów – kelnerzy odpowiadają wprawdzie po francusku, ale rozumieją zamówienia po angielsku. W mniej turystycznej knajpce nie udało mi się zamówić piwa, bo dźwięk słowa „beer” wywoływał w kelnerce fonetyczne skojarzenie jedynie ze słowem „Perrier”, a ja jako żywo nie chciałam pić do posiłku wody za 7 euro – zwłaszcza, że wodę z kranu zawsze można tu – podobnie jak w Niemczech – dostać za darmo do posiłku. Słowa „cerveza”, „yellow alcohol” i „Heineken” również nie wywołały żadnych skojarzeń, a siedzący obok mnie przy barze white collar nie uważał za stosowane wesprzeć nas w rozmowie, choć z pewnością wiedział, jak jest piwo po francusku i po angielsku.


Ale poza trudnościami językowymi obsługa jest tu dobra i szybka, a porcje duże. Napiwki nie są oczywistością w tym kraju oszczędnych obywateli, więc zwyczajowe 10% wywołuje ogromną wdzięczność – liczne podziękowania, ukłony i otwarcie drzwi przed wychodzącym gościem.

Wracając do kuchni, o której można byłoby pisać bez końca. W małej knajpce, do której ze względu na pyszną kuchnię w iście tradycyjnym francuskim stylu ustawiają się kolejki chętnych, odważam się nawet na winniczki w sosie grzybowym.  Sos skutecznie zabija ich mdły smak i potrawa w sumie jest całkiem niezła – zwłaszcza w połączeniu z pszenicznym piwem. Francuskich znajomych pytam o osławione żabie udka, od których u nas wzięło się określenie „żabojady” a w Niemczech „Froschfresser”. Ku mojemu zdumieniu ponoć żaby wcale nie są tradycyjnym elementem francuskiej kuchni – można je tu dostać głównie w chińskich restauracjach. Za to ponoć zdecydowanie powinno się spróbować koniny serwowanej tu w wielu restauracjach.


Kończąc o kuchni. Warto na pewno iść na superkrwistego steka lub tatar do sieci Hipopotamus – ja wybieram ten w moim ulubionym La Defence. Na ostatnim piętrze dużego shopping mall koło La Grande Arche czekam w kolejce może 10 minut i jest – tatar w wersji obiadowej z oznaczeniem rodzaju mięsa oraz specjalnie zamówionymi doń pieczonymi ziemniakami. Tradycyjnie do wszystkiego serwują tu bowiem frytki – nie bez kozery Anglicy nazywają je „FRENCH frites”. Frytki można tu nawet dostać zawinięte wraz z mięsem w bułce w formie kebaba. Jako starter dostaję oczywiście kawałki bagietki – prawdziwego symbolu Francji dzierżonego pod pachą przez przechodniów. Moja prośba do goszczącego mnie kolegi, by na śniadanie kupił dla nas kajzerki, wywołuje salwy śmiechu u jego francuskich znajomych. Kajzerki to nie w tym kraju.


Jeszcze tylko jedno słowo o kuchni, a właściwie dwa słowa. Creme Brulee. Pycha! Zwłaszcza w urokliwej kafejce na Montmartrze.


Wracając do wieży Eiffla, spod której odbyliśmy podróż w meandry francuskiej kuchni. Po przejażdżce w pionie decydujemy się na przejażdżkę w poziomie – stateczkiem słynnej firmy Bateaux-Mouches po Sekwanie. Ustawiamy się na rufie, by podziwiać zabytki Paryża – wieżę oczywiście, a do tego wspaniałe Musee d’Orsay, które od roku 1900 przez czterdzieści niemal lat służyło jako dworzec kolejowy, a dziś gromadzi zbiory sztuki z XIX i XX wieku, plac Concorde z egipskim obeliskiem. Przez szereg mostów dopływamy do statui wolności na Wyspie Łabędzia. Do Luwru nie docieramy ze względu na zbyt wysoki stan wody w Sekwanie. Ale piękne wieżowce i historyczne atrakcje rekompensują nam tę stratę.


Wieczorem? W miasto. Tętniące życiem kawiarenki, kluby, ulice z grupkami palaczy – zakaz palenia w knajpach oczywiście też tu obowiązuje i jest respektowany. Trafiamy do pełnego ludzi baru specjalizującego się w shotach. Na ścianie ponad sto kombinacji alkoholowych do wyboru, różnokolorowy tłum kołysze się w takt muzyki, stojący za barem specjalny wskaźnik umieszczony w towarzystwie plastikowych dildo wskazuje poziom hałasu w decybelach. Głośno tutaj. Zamawiamy słodkie shoty z bitą śmietaną, pomarańczą i cukrem na wierzchu, które barman sprawnym ruchem karmelizuje z pomocą specjalnego palnika. Zanim je dostaniemy, musimy wypić supermocne „karniaki” – z małych kieliszków przez cztery słomki. Barman trzyma kieliszki na barze, my się pochylamy, wciągamy podejrzaną ciecz i czujemy, jak wypala nam wnętrzności. Słodki shot smakuje po nim jak ambrozja. 


Tak wystrzałowo rozpoczęty wieczór kontynuujemy w klubie River’s King zlokalizowanym – jak wskazuje sama tak nietypowa dla Francji anglojęzyczna nazwa – na starej łódce na Sekwanie. Wstęp 10 euro, do tego 2 za szatnię i wchodzimy do pieczary wypełnionej potem, rozgrzanymi ciałami ludzi różnych ras i francuskim techno. W ciemnościach migają różnokolorowe opaski wskazujące na to, czy ktoś tu z kimś przyszedł czy też chciałby dopiero z kimś wyjść. Jakaś  kontrastowa para całuje się namiętnie oparta o mokrą od potu ścianę, uciekamy na górny dek zaczerpnąć trochę tlenu, który po tej duchocie oszałamia lepiej niż alkohol. I tańczymy, tańczymy, tańczymy – a potem kawał do samochodu, bo brak miejsc parkingowych jest w Paryżu legendarny. Ponoć wynajęcie parkingu w centrum to koszt 200-300 euro miesięcznie. Marznąc w ciepłą noc – szok termiczny po klubie robi swoje – szukamy samochodu wciśniętego między dwa inne auta gdzieś na chodniku koło pasów. Uff, na szczęście nie ma kwitka z mandatem.


Paryż to prawdziwy tygiel, w którym mieszają się kultury świata. Międzynarodowo można poczuć się już jeżdżąc metrem – i to nie tylko ze względu na dużą liczbę imigrantów z Afryki i turystów z różnych krajów korzystających z tego środka transportu, lecz także z powodu nazw stacji, wśród których jest i Rzym, i Argentyna, i Sewastopol. Jeśli chodzi o pochodzenie mieszkańców, to północ Paryża różni się od południa niczym… północ od południa. A jeśli chodzi o status materialny, to jedni ochoczo wydają pieniądze w ekskluzywnym butiku Louis’a Vuittona, w którym breloczek kosztuje 200 euro, a najskromniejsza torebka dziesięć razy tyle, a drudzy grają na stacjach metra albo w wagonikach RER-u, by zarobić parę groszy. Pewnie nie odróżnia to Paryża od innych wielkich miast, ale tu, w stolicy mody i drogich sklepów te kontrasty widać jeszcze wyraźniej.


A propos sklepów. Styczeń to czas soldów – zarówno w imponującej galerii Lafayette, jak i w sklepikach w Les Halles czy innych pomniejszych centrach handlowych kłębią się tłumy dziewcząt doskonale orientujących się w tym, jaki kolor metki ile procent zniżki oznacza. System ten nie jest – przynajmniej dla mnie – całkiem jasny, ale dbające o wygląd młode Paryżanki bezbłędnie się w nim poruszają. A potem biegiem do przebieralni – wszyscy się tu potrącają i tłoczą, ale nikt nie zapomina o grzecznym „pardon” po szturchnięciu kogoś czy nadepnięciu na cudzą stopę. Mnie najbardziej zafascynowały sklepy muzyczne – i ze względu na bogactwo działów (w sieci Fnac i w Verginie są nawet specjalne półki z reggaetonem i salki z nagraniami niezależnych wytwórni), i ze względu na doskonałą promocję muzyki francuskiej. Jest jej poświęcony duży doskonale ustrukturyzowany dział ze stanowiskami do odsłuchiwania płyt. W Niemczech w sekcji muzyki krajowej zwykle stoi kilka smętnych składanek typu NDW, Schlager czy Ballerman, tu zaś nikt nie redukuje tego pojęcia do wyświechtanych chansons. A jeśli już o sklepach mowa, to pożytecznym wynalazkiem jest też sieć Picard oferująca wyłącznie… mrożonki. Wchodząc do Picarda ma się wrażenie, jakby trafiło się do supermarketu w świecie Królowej Śniegu – jest tam bowiem dostępna pełna oferta dań, produktów i półproduktów, tyle że w wersji frozen. 


Luwr i Wersal – tym razem odpuszczam sobie te dwa highlighty. Parę lat temu odstałam kolejki i poobcowałam ze sztuką razem ze zbitym tłumem innych turystów, tym razem postanawiam iść tylko ponownie do obiektu, który zapamiętałam jako najwspanialszy – i architektonicznie, i tematycznie. Centre George Pompidou. Aby tam dotrzeć, pierwszy raz muszę skorzystać z punktu informacyjnego – zwykle oznaczenia w Paryżu są bardzo czytelne i umożliwiają poruszanie się po mieście, jednak wyjście z wielopiętrowego labiryntu sklepów w Les Halles i połączonych z nim dwóch stacji metra jest na tyle skomplikowane, że postanawiam sprawdzić, czy miły chłopak z punktu informacyjnego mówi po angielsku. Mówi, a jakże, z pięknym paryskim akcentem. Dziwi się, że chce konsumować sztukę o tak wczesnej porze – bladym świtem o 11.00, ale tłumaczy mi, że mam wjechać na samą górę Les Halles, potem iść w lewo, a następnie w prawoi na pewno trafię. Rzeczywiście trafiam jak po sznurku. Przy piramidzie koło Luwru kolejka zawijała się trzy razy i wystawała jeszcze pokaźnym ogonkiem na ulicę; tu przy kasie czeka może z dziesięć osób. Kupuję bilet, korzystam z szatni, przeżywam szok spowodowany poziomem cen zwykłych notesów i ołówków z napisem „Centre Pompidou” dostępnych w sklepiku i jadę na samą górę. Schody ruchome są w szklanych tunelach na zewnątrz obiektu – podobnie jak inne instalacje, o których funkcjach informują ich kolory: niebieskie rury to układ klimatyzacyjny, żółte – instalacje elektryczne, czerwone – cieplne, a zielone – wodne. Na szczycie budynku jest taras z kawiarnią, z którego jak na dłoni widać wieżę, Sacre Coeur i Paryż – z innej nieco perspektywy niż z również swoją drogą wartego odwiedzenia tarasu na szczycie galerii handlowej Lafayette (tam główną rolę w panoramie grała opera).


Rozpoczynam zwiedzanie (bileterzy sprawdzają bilety, tu również widać znaczący przerost zatrudnienia – przy każdej bramce po dwie znudzone panie rozwiązujące krzyżówki i zerkające na bilety nielicznych wchodzących gości) – i… robię krok do innych światów, a nawet galaktyk. Na szóstym piętrze zarezerwowanym na wystawy czasowe jest akurat retrospektywa Muncha i niezwykła wystawa z tańcem i o tańcu - „Danser sa vie”. W wystawie prac słynnego Norwega najbardziej uderzają mnie zdjęcia – nostalgiczny mini portret psa artysty i jego autoportrety – zdjęcia robione aparatem trzymanym samodzielnie w wyciągniętej dłoni


Wystawy o tańcu w XX i XXI wieku nie da się opisać ani słowami, ani nawet zdjęciami. W pierwszej sali po podłodze wije się człowiek – ponieważ w Paryżu dużo jest nieszablonowych osobowości, choćby tych odczytujących poezję w metrze czy śpiewających na cały głos swoje ulubione utwory w sklepach muzycznych, więc i ten performance  odczytuję jako prywatną inicjatywę miłośnika tańca. Niesłusznie. Obecna tu w każdej sali obsługa nie reaguje – a więc człowiek ten jest częścią wystawy. W kolejnych salach przekonuje się, jak szerokim pojęciem może być taniec. Naga kobieta na filmie wije się przejmująco ubrana tylko w miodową ciecz, mężczyzna w T-shircie biega na czarno-białym nagraniu po małym pokoju. Tańczą też rzeźby: niezwykłe mobilaire przywodzące na myśl postaci z „Czarnoksiężnika z krainy Oz” delikatnie kręcą się wokół swej osi spoglądając na zwiedzających. Tańczy też instalacja z okrągłych luster poruszających się niepokojąco we wszystkich kierunkach. Na ekranach rytmicznie poruszają się postaci z filmów, a na platformach prężą kukły ubrane jak etnowersja rycerzy Jedi. Wszystko jest tu ruchem: życie jest tańcem, a powietrze muzyką.


To chyba najbardziej niezwykła wystawa, jaką kiedykolwiek udało mi się zobaczyć. Powoli zjeżdżam w dół zastanawiając się, co jeszcze mnie dziś czeka. I robię błąd – najpierw zwiedzam piętro czwarte poświęcone sztuce po 1960 roku, a potem piąte z pracami z początku XX wieku. Niestety arlekin Picassa nie wzrusza już po olbrzymim plastikowym muchomorze, a Matisse jakoś nie uwodzi po Warholu. „NIGDY nie należy jechać tu na piętro piąte po czwartym” – notuję w pamiętniczku. Centre Pompidou może pochwalić się największymi zbiorami sztuki współczesnej w Europie – prace są więc wystawiane tu rotacyjnie, bo nie mieszczą się na raz, mimo że muzeum jest tak duże, a dzięki wyprowadzeniu instalacji na zewnątrz budynku przestrzeń daje się naprawdę dobrze wykorzystać. Każda wizyta tutaj zaskakuje więc i dostarcza nowych wrażeń. Wynaturzone ciała w aureolach szybujące w psychodelicznej przestrzeni. Biało-czarna grota, do której można wejść niczym do papierowego igloo. Taśma przybierająca tysiąc różnych kształtów dzięki pędowi powietrza. Instalacja z poranionych niczym współczesny świat globusów… Atak na zaatakowane już tańcem zmysły.

 

Aby poczuć kolejny zapach po tym, jak nos porażony jest poprzednimi woniami, warto na chwilę zneutralizować węch zapachem kawy. Postanawiam więc zneutralizować się czymś bardziej komercyjnym zanim znów wejdę na nutę najwyższych emocji. Za radą koleżanki mojego Gospodarza wybieram minimuzeum perfum –  komercyjną choć bezpłatną atrakcję oferowaną przez perfumerię Fragonard zlokalizowaną nieopodal imponującego budynku opery i przywodzącej swym wnętrzem na myśl arabskie pałace galerii Lafayette. Pamiętając o bezcennej radzie mojego Gospodarza, by przesiadać się na stacjach metra, na których krzyżuje się możliwie mało linii – po to, by oszczędzić sobie chodzenia po licznych korytarzach oraz jazd schodami i ruchomymi chodnikami, no i zminimalizować ryzyko pomyłki – jadę z przesiadkami do stacji Chaussee. Mały spacer i ląduję w minimuzeum – są w nim próbki różnych zapachów, urządzenia laboratoryjne do destylacji oraz flakoniki z XVII, XVIII i XIX wieku. Jest jeden szczególnie piękny – w kształcie głowy łabędzia. Potem przechodzi się przez sklepik pachnący mydłami, w którym kupić można skoncentrowane olejki, płyny do kąpieli i perfumy. Warto pomyśleć tam o prezentach  – w typowych sklepikach dla turystów, których tak dużo jest na Montmartrze, są bowiem głównie identyczne chińskie kubki, T-shirty i torby z napisem „Paris”, jak te z napisem „Berlin” i „London”, które można kupić w Niemczech czy Anglii. No i oczywiście tony rzeczy z motywem wieży – od breloczków za 60 centów po fartuszki, czapki, tacki, notatniki, kolczyki, bransoletki i co tam jeszcze.


W Paryżu można zafundować sobie podróż w czasie – klasyczną lub au rebours. Ja decyduje się na drugą opcję: a więc najpierw La Defense, a potem Montmartre. Świat wieżowców poprzetykany rzeźbami, pasiasta instalacja niczym wielobarwna kolumna obok szkła i betonu. I wzniesiony w 1989 roku łuk braterstwa - Grande Arche de la Fraternite - o imponującym kształcie i wielkości (110 m). Korzystam z rady z przewodnika Pascala i wysiadam na stacji Esplanade de la Defense, by przejść się do łuku aleją imienia – jakże by inaczej – de Gaulle’a. Piękny spacer w futurystycznym otoczeniu.


Jadę metrem w kierunku wschodnim. Chwila odpoczynku w Beaubourgu - fajnie jest poobserwować przechodniów zza szyby kawiarni.


I znów metro – i tym razem nastrój jak w „O północy w Paryżu”. Montmartre: schodki, kawiarnie, klaun o smutnej twarzy, tysiące prowadzonych przez imigrantów sklepików z pamiątkami, artyści zachęcający do pozowania do portretu lub karykatury. Ktoś gra Dylana na gitarze, Japończycy trenują flesze w aparatach, zapach kawy z kafejek przyprawia o zawrót głowy. To może urok bardziej sztampowy niż ten w nowoczesnym La Defence, ale właśnie tu mocniej bije serce na dźwięk dzwonów kościoła, które też przecież serce ma w nazwie.


I znów nowoczesność: lotnisko imienia – jakże by inaczej – de Gaulle’a. 15 minut WiFi za free. Niecałe dwie godziny nad chmurami. Lądujemy twardo. Szare klocki wieżowców zamiast kremowych tortów kamienic. Pałac Stalina zamiast wieży Eiffla. Ale na widok rodzinnego miasta serce też bije mocniej.

2 comments: