Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

1.16.2010

/TUNEZJA/ Powrót Jedi do One Dinar Landu

Dyskretny urok Tunezji dał o sobie znać. Zupełnie niezgodnie z naszymi charakterami zamiast pojechać w jakiś nowy zakątek świata, po krótkich wahaniach zdecydowaliśmy się na Return of the Jedi do królestwa Hannibala. Może to pod wpływem obejrzanych niedawno wszystkich części „Star Wars”, może pod wpływem pięknych wspomnień z zeszłego roku, a może po to, by znów zaznać przyjemności jazdy na wielbłądzie (siniaki na nogach) lub na quadach (opuchlizna na dłoniach). Nie wiem do końca. Ale w każdym razie znów wylądowaliśmy w przystrojonej świąteczno-noworocznie Tunezji!


One-dinar-land trochę nas zaskoczył. Okazało się, że w elegantszym hotelu płynnie przeistacza się on w ten-dinar-land, a że dinar to waluta, która się ceni – bardziej jak dolar niż jak złotówka – więc pieniążki rozchodziły się szybko. Ale dobre napiwki zostały docenione – na łóżku czekały na nas ręcznikowe wielbłądki i uformowany z mojej piżamki kwiat – coś jak chaber, czyli swojsko. No i zdarzył się nawet kosz z owocami – pysznymi, bo to sezon.

Hotel super. Morza i drinków szum, w lobby gości zabawiała duża papuga naśladująca ludzkie gwizdanie. Całkiem nieźle radziła sobie nawet z całkiem skomplikowanymi melodiami. Oślepiona fleszem doznawała olśnienia i milkła na dobrą godzinę dając gościom poprzysypiać przy drinkach. No i SPA hotelowe… 15 rodzajów masaży – w tym tajski serwowany przez młodego wygimnastykowanego Araba. No i hammam znacząco odmienny od zeszłorocznego – tym razem na suficie były sztuczne gwiazdki zamiast czarnej pleśni.


Plan był prosty. Relaksujemy się w hotelu popijając drinki z palemką. Po godzinie okazało się, że plan musi ulec modyfikacji, bo jednak nas nosi i pobytówka to zdecydowanie nie opcja dla nas. No więc wykupiliśmy wycieczki. Pierwszą na Saharę, drugą do Tunisu. Tunis przez ten rok ani nie wypiękniał, ani nie wybezpieczniał, ale po ulicach walało się nieco mniej śmieci. To zawsze coś.

Sahara. Zachwycająca jak zawsze. Tym razem o zachodzie słońca. Aparat zniósł dzielnie czwarty już kontakt z piacho-pyłem saharyjskim, choć do dziś obiektyw trochę chrzęści. Empetrójka tak się porysowała, że nie widać już w okienku, jaki utwór jest odtwarzany. Ale było warto. Choćby dla pełnej wrażeń przejażdżki szalonym Mustafą. Szalony Mustafa jako jedyny wielbłąd nie stał w parze. Pomyślałam, że może jest indywidualistą jak ja i dobrze się zrozumiemy. No i rzeczywiście zagwarantował mi niezwykłe przeżycia. Najpierw przy co drugim kroku kopał mnie nogą, potem trykał zaślinionym pyskiem i próbował zrzucić, a w końcu wytarzał się z moją torebką skutecznie zapiaszczając telefony i inne takie. No więc Arab zarządził przesiadkę. Dostałam sympatycznego wielbłąda-emeryta, ale Mustafa patrzył na mnie spode łba i jak tylko wzięłam do ręki colę, podbiegł i nakłonił mnie do podzielenia się z nim. Chyba był bardzo spragniony :-) A na koniec spotkała mnie niespodzianka od mojego wielbłąda-emeryta. Okazało się, że to prawda, że oddając mocz wielbłąd rozpyla go ogonem na WSZYSTKIE strony…
                                     

Niezapomnianym, choć kontrowersyjnym przeżyciem było też trzymanie na rękach małego liska fenka. Fenek zarabiał w ten sposób na swojego pana – był strasznie spocony i bardzo się bał.

Pobytówka to jednak – mimo wycieczek – co innego niż objazdówka. Inni ludzie, mniej wrażeń i przeżyć. Prawdą jest też, że obcy kraj widzi się oczami przewodnika. Zeszłym razem był to dość krytyczny wobec reżimu pan Jacek, teraz zakochani w Tunezji pani Halina i młody Tunezyjczyk świetnie mówiący po polsku. Dowiedzieliśmy się więc, że w Tunezji wszystko jest najlepsze, największe i najpiękniejsze w całej Afryce. Najlepsza edukacja, najwspanialsze zabytki, największe inwestycje (fakt, że na bagnie budują tam bazę 40 hoteli, a wokół Tunisu są „wyspy” całkowicie stworzone przez Szejków z Emiratów), najsprawniejsza opieka zdrowotna. No i Ben Ali za darmo sprowadza zwłoki tunezyjskich obywateli do kraju – niezależnie od tego, gdzie zmarli, jak podkreśliła nasza przewodniczka. A więc raj na ziemi.

Ciekawych rzeczy dowiedzieliśmy się też od rezydentki. Na przykład że zrezygnowała z prowizji za pośrednictwo w wynajmie samochodów i nie pomaga w tym turystom odkąd miała wśród swych gości dwa wypadki śmiertelne. I że Era goli za minutę rozmowy z Polską przez komórkę 9,90 PLN, a z miejskiego Taxi Phone’u (którego nazwa wbrew pozorom nie ma nic wspólnego z wzywaniem taksówki), czyli budki, można nagadać się do woli za 2 – 3 dinary. Wystarczy tylko znaleźć dziurkę na monety – trochę mi to zajęło, bo była na górze aparatu. No i że warto kupić szampon tfalowy, bo świetnie odżywia i wzmacnia włosy. Na cóż, teraz wiem, że powinnam była kupić go więcej niż dwie butelki.


Kontakty z Tunezyjczykami jak zwykle były inspirujące. Prócz „Cześć, jak się masz?”, którym witano nas poprzednim razem, teraz słyszeliśmy nawet „Cześć laska!” i „Chodź tu, Misiu”. Fonetycznie bez pudła – Tunezyjczycy naprawdę mają zdolności językowe.

No i skonstatowaliśmy, że w Tunezji występują dwa rodzaje sprzedawców. Obok tych, którzy z towarem dogonią cię nawet w autokarze, jest też gatunek sprzedawców w sklepach państwowych – typu Magasin General. Oni nie pojawią się przy kliencie nawet wtedy, gdy daktyle spadną mu na głowę lub gdy będzie godzinę szukał czegoś na półkach. A więc paradoksalnie jedyne miejsce, w którym człowiek może czuć się ze swoją kasą bezpiecznie, jest właśnie taki państwowy sklep. Tam nie trzeba jej wydawać. Wbrew pozorom nie jest się bezpiecznym finansowo np. na plaży – nawet tej hotelowej. W czasie pół godziny spędzonej na leżakach wytrwały komiwojażer oferował nam podwiędłego banana za dinara, ożywiony sprzedawca machał katalogiem z wycieczkami po 30 dinarów, a starsza kobieta prezentowała zdjęcia arcydzieł, które może namalować na skórze henną.


Jako kobieta tradycyjnie czułam się w Tunezji dowartościowana. Miło jest stale słyszeć „beautiful” i z uśmiechem odpowiadać, że tak, mam męża i nie, nie mam siostry. Generalnie kobiety – a zwłaszcza matki – cieszą się w Tunezji naprawdę dużym szacunkiem. Jechaliśmy kiedyś w dół wypełnioną całkowicie windą hotelową. Na 5 piętrze stała Arabka z dwójką maluchów. Maluchy się wcisnęły, Arabka ledwie, ale winda zapiszczała, że mamy w sumie już znacznie więcej niż 400 kg i z jazdy nic nie będzie. Więc wyszedł jeden z panów, którzy weszli wcześniej. Nadal za ciężko. Drugi i trzeci jegomość. Winda trochę zgłupiała, ale w końcu przestała piszczeć. No i w końcu na dół zjechaliśmy tylko my i Arabka z maluchami.

Wchodząc do Boeinga w Monastyrze ocierałam łzę. Pod pachą miałam pluszowego wielbłądka (nazwałam go oczywiście Mustafa) – kupionego za euro, bo wbrew naszym oczekiwaniom w strefie wolnocłowej dinarów nikt już nie chce. Najedzona (no bo gdzieś musieliśmy wydać resztę dinarów, a przyjmowali je tylko w barku) i z mocnym postanowieniem, że wrócę tu, by zobaczyć te 40 hoteli, które mają wyrosnąć na bagnie koło Tunisu.


Do zobaczenia, Tunezjo!

 


ZAPRASZAM TEŻ NA FILMY Z TUNEZJI:



No comments:

Post a Comment