Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

1.13.2009

/TUNEZJA/ Śladami Hannibala i Lorda Vadera

Po Emiratach - kraju z pieniędzmi, choć bez historii przyszła kolej na kraj z historią, ale za to bez pieniędzy. Tunezja. Jedni przyjeżdżają tu wygrzać się na Djerbie, inni podziwiać trzecie co do wielkości na świecie Koloseum i Kartaginę, a niektórzy, by zobaczyć niszczejące fragmenty scenografii do „Gwiezdnych Wojen” zbudowane w latach 70-tych w Matmacie i na Saharze.

Tunezja zachwyca: bezkresnymi przestrzeniami i niepowtarzalnym kolorytem. Będąc tam człowiek ulega urokowi miejsca: barwy są soczyste, a krajobrazy metafizyczne. Nie oddadzą tego żadne zdjęcia: widoki pozbawione magii - odczuwalnej tylko tam - przedstawiają walające się po pustyni różnokolorowe torby plastikowe, śmieci nie uprzątane chyba od dziesięcioleci i… wszechobecną biedę. 
Tunezja nie ma swojego zapachu – w przeciwieństwie do drobiowo-słodkiej woni znanej nam z azjatyckich metropolii, tu czuliśmy jedynie wietrzny zapach pustki. Zapach wypełniony często niewidocznym, choć odczuwalnym dla trzeszczących do dziś pierścieni w obiektywie aparatu pyłem z Sahary. 

Pierwszy raz miałam wrażenie, że jestem w kraju prawdziwie totalitarnym. Zewsząd uśmiechał się do nas dobrotliwie z ogromnych form outdoorowych Ben Ali sprawujący władzę ze wspaniałej posiadłości w Kartaginie, obecnie dzielnicy Tunisu. To głównie plakaty wyborcze. Ben Ali cieszy się ponoć poparciem 95% społeczeństwa, więc reklamy wyborcze to tylko formalność. Usłyszeliśmy pewną ciekawostkę. W tunezyjskiej Siódemce emitowano kiedyś program na żywo z udziałem dzieci. Prowadzący odpytywał je, kim chcą zostać w przyszłości. Jeden chłopiec chciał zostać pilotem jak ojciec, inny – też jak jego tata (i nota bene całe rzesze tunezyjskich mężczyzn) – spędzać całe dnie z kolegami przed kawiarnią pijąc kawę. Mała Fatima powiedziała natomiast, że postanowiła zostać fryzjerką. „Tak jak twoja mama?” – spytał prowadzący. „Nie, tak jak pani Lejla, żona prezydenta”. Program natychmiast zdjęto z anteny i więcej nigdy na nią nie wrócił. Bo jak wiadomo żona prezydenta jest szanowaną bizneswoman, właścicielką sieci luksusowych hoteli (w których mieliśmy przyjemność nocować), a nie fryzjerką. Choć tajemnicą poliszynela jest to, że to właśnie ona nadal farbuje na czarno włosy prezydentowi, który mając ponad 70 lat wygląda najwyżej na 50. Przynajmniej na plakatach.

Z pałacem Ben Alego wiąże się jeszcze jedna ciekawostka. Nie wolno go fotografować – podobnie jak innych budynków, nad którymi powiewa tunezyjska flaga oraz wszechobecnych umundurowanych stróżów porządku (stoją oni – to nie przesada – na każdym rondzie; a poza Tunisem wszystkie skrzyżowania to właśnie ronda). Otóż przy ruinach Kartaginy stoją strażnicy, których jedynym zadaniem jest pilnowanie, by obiektywy kamer i aparatów fotograficznych licznych turystów nie kierowały się w stronę znajdującego się w tle białych kolumn pałacu Ben Alego. W związku z tym Kartaginę można fotografować jedynie pod słońce. Nie starczyło mi odwagi, by zrobić inne ujęcie – w zakazanym kierunku. No cóż, mała strata, i tak karty do aparatu miałam już zapełnione, a w kioskach można nadal kupić tu wszelkie rodzaje klasycznych filmów 24- i 36-klatkowych, ale w żadnym nie znaleźliśmy Compact Flasha. 


Co można zobaczyć przejeżdżając setki kilometrów bezdroży? Pasące się owce, osła żującego wyschniętą trawę, nielegalne stacje benzynowe z tanim paliwem z Libii (czyli po prostu misternie ułożone przy drodze piramidy z zielonkawych kanistrów), grube niewiasty – w różowym dresie, klapkach i chuście na głowie (choć poprzedni prezydent chusty te nazwał okropnymi szmatami przyczyniając się do spadku ich popularności), gaje palm daktylowych (ponoć nawadniane rurami z azbestu – chyba dobrze im robi, bo daktyle, zwłaszcza słynne „palce Fatimy”, są pyszne – co doceniają też niestety białe larwy często w nich występujące). Mężczyzn przed kawiarniami palącymi tanie papierosy (palić wolno tu wszędzie; Tunezyjczycy wykorzystują nawet moment tankowania aut na tę odprężającą czynność), czasem wywróconą ciężarówkę z pomarańczami, która nie wyrobiła się na wąskim rondzie lub zahaczyła o piaszczyste pobocze. Znak ostrzegający przed wielbłądami – dwujęzyczny: po francusku i arabsku oczywiście. Domy – wszystkie z płaskimi dachami, co przy bezdeszczowej pogodzie nie jest niczym dziwnym; zresztą na takich dachach łatwiej się grilluje, a nawet śpi w lecie, gdy jest gorąco - z wystającymi prętami konstrukcyjnymi, bo za niedokończoną inwestycję nie płaci się czynszu. Stada psów biegających po pustych przestrzeniach, grupki maluchów, stację SHELL z oberwaną pierwszą literą, co nadaje jej nowe symboliczne znaczenie.


W miastach to samo, tylko domy gęściej i czasem jakiś przystanek autobusowy, budynek policji. Sklep rzeźnika zachęcający do zakupu mięsa wywieszką z przyozdobionego sałatą krowiego łba i misternie upiętymi na haku baranimi wnętrznościami.


Im dalej na południe, tym więcej pustych przestrzeni. Piach, w tle Atlas. Przez ten malowniczy łańcuch górski przejeżdżaliśmy zabytkowym (z 1905 roku) pociągiem Czerwona Jaszczurka. 2,5 godziny jazdy przez żółte wypiętrzenia i tunele we wzniesieniach. To typowa atrakcja turystyczna – więc by zabawić wielonarodowy tłum gości stłoczonych na drewnianych ławkach przez cała drogę z Metlaoui gra muzyka. „Tumtururum, tumtururum, Bonanza” i inne westernowe hity. Silne skojarzenie z Grand Canionem, choć wrażenie nieco groteskowe. Wolimy muzykę tunezyjską – przywieźliśmy ponad 10 mocno zakurzonych płyt z wyblakłymi okładkami. Na bazarze po 3-5 dinarów, pewnie można było jeszcze taniej.


Tunezja to wszak „one-dinar-land”. „One dinar, one dinar” słyszy się wszędzie. Oraz „Dzień dobry, jak się masz”, bo handlarze mają siódmy zmysł pozwalający im bezbłędnie rozróżnić narodowość turystów i właściwie zaadresować ofertę. A oferta bogata: szafran na kilogramy, bluzy abibas, adibas + kilka innych podobnych, armatura łazienkowa na kocyku, ceramika w nasyconych barwach (w tym „magiczny wielbłąd” – od dołu wlewa się sprite’a, od góry wódkę i wielbłąd wypluwa gotowy drink), skórzane torby o delikatnej woni źle wyprawionej skóry, biżuterię z „tunezyjskiego srebra” niewiadomego składu. Jest w czym wybierać.


Co zachwyciło nas najbardziej? Chyba bezkres Sahary przebytej i jeepem, i na wielbłądach (akurat w okresie godowym, więc straszyły turystów dziwnym tworem – wolem niczym ukrwiona beżowa guma do żucia – wydmuchiwanym bokiem z pyska przy dźwięku charakterystycznego charchania) oraz wyschnięte słone jezioro Chott El Jerid. Księżycowy krajobraz – bezkres płaskiego piachu oprószonego solą niczym śniegiem. Sól skrzy się wszystkimi barwami tęczy, aparaty idą w ruch. Tunezyjczycy wykorzystują sól z jeziora do celów spożywczych, jest też w kosmetycznych mydełkach. Ale najbardziej niesamowitym przeżyciem był dla mnie lot motolotnią 300 metrów nad ziemią: stąd najlepiej widać piękno i ogrom Sahary.


Największe przeżycie? Chyba wizyta w hamamie, publicznej łaźni. Grube Tunezyjki w każdym wieku oddające się oblucjom, kąpielowe szorują je szarymi szmatami, schodzi naskórek – na grubość palca. Włosy po depilacji płyną środkiem do dziury w podłodze. Wchodzę do ciemnej łaźni parowej. Na suficie coś czarnego o nieregularnych kształtach – w momencie, w którym zaczynam się temu przyglądać, z czarnej chmury kapie kropla wody, prosto do mojego oka. Przyglądam się dalej, wzrok powoli przyzwyczaja się do mroku. To na suficie to chmura z pleśni! 

Po tym przeżyciu mogę już chyba zacząć jeść owoce i lody – pozbywam się początkowych oporów, zresztą w bagażu mamy carbo medicinalis. Nie przydał się. Człowiek stopniowo pozbywa się oporów. Do pierwszego śniadania nie zjadłam pomidorów, do drugiego zjadłam – ale po uprzednim obraniu ze skóry. Przy trzecim wpałaszowałam trzy pomidory jak leci. Pycha.

No właśnie, jedzenie. Najbardziej typowe danie to kus-kus: mielona pszenica z dodatkiem sosu z mięsa, warzyw, ryb lub owoców morza. Aromatyczna baraninka, mniam mniam. Do tego miejscowe piwko Celtia, wino tunezyjskie białe lub czerwone albo coca-cola o smaku całkiem innym niż w Polsce – trochę jak przesłodzona cherry coke. Do wszystkiego pozostałość po protektoracie francuskim, biała bagietka. Na deser mocna kawa lub słodka herbata oraz wielosmakowe budynio-musy.

Must-see w Tunezji? Trzecie co do wielkości Koloseum w El Jem (starożytny Thysdrus), na oko nie ustępuje rozmiarami temu w Rzymie. No i fajniej się zwiedza – karabinieri nie zganiają tu z kolumn. Można wejść na trzecią kondygnację i zrobić wspaniałe zdjęcia. Słońce prześwieca przez okna. No i Wielki Meczet w Kairouanie. Jak się do niego pojedzie siedem razy, ma się zaliczoną wizytę w Mekce. Jeden raz mamy już więc zaliczony. W meczecie każda kolumna jest inna, zwieńczenie jońskie, a obok korynckie – nic w tym dziwnego, kolumny zabrano jak leci z Kartaginy i innych porzymskich miejsc.

 


Z półki patrzy się na mnie grubo ciosany wielbłądek, pamiątka z Tunezji. Obok mosiężny talerzyk z wybitym przez sprzedawcę rysikiem z pomocą młotka moim imieniem po arabsku. W lodówce harrisa – ostra jak diabli czerwona pasta, w żadnym wypadku nie popijać wodą, bo wypali wnętrzności. A w sercu – magia Tunezji, której nie oddadzą żadne zdjęcia.




ZAPRASZAM TEŻ NA FILMY Z TUNEZJI:



No comments:

Post a Comment