Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

3.28.2008

/WARTBURG/ Niemiecki Wawel

Wartburg to zamek w Turyngii wznoszący się 220 metrów nad miastem Eisenach – kiedyś tętniącą życiem wschodnioniemiecką metropolią, obecnie sennym miasteczkiem, w którym na rynku ospałe kelnerki serwują nielicznym gościom zupkę gulaszową i piwo. Zamek zbudowany został w XI wieku, a w XIX – gruntownie przebudowany.
Wartburg - nic dziwnego, że na jego cześć nazwano samochód

Senne Eisenach...

Po raz pierwszy poczułam się jak na murze chińskim – niecharakterystyczne zupełnie dla Niemiec tabuny zwiedzających, autobusy wypełnione japońskimi turystami, rodziny z dziećmi i grupy młodzieży.

... Za to na zamku tłumy jak na murze chińskim

Ośmioro Japończyków z 16 aparatami i 10 kamerami

Parking pod wzniesieniem, na które trzeba wejść już na własnych nogach, olbrzymi, ale szczelnie i równo zaparkowany autami z rejestracjami z całej Europy. To chyba druga po słynnym Neuschwanstein tak rozreklamowana atrakcja. Silnie związana z historią kraju – i mająca dla Niemców znaczenie takie, jak dla nas Wawel. W latach 1521 – 22 ukrywał się tu pod pseudonimem „Junker Jörg“ sam Marcin Luter – i w ciągu zaledwie 11 tygodni przetłumaczył w murach zamku na niemiecki cały Nowy Testament. Wielokrotnie to historyczne miejsce odwiedził też Goethe.
Oprócz tłoczących się wszędzie z miniaparatami Japończyków obraz współczesnego Wartburga ukształtowali też w sposób niechlubny Ukraińcy – obciach na całego, trudno nazwać to inaczej, dobrze, ze nie wydrapali serduszek na drzewach.
Ukraina super?...

A więc idziemy. Świeci słoneczko, wchodzimy na zalesione wzniesienie, nad którym dumnie piętrzy się Wartburg. Z lewej strony barierki w lesie siedzi biały kot. Albo ma sporą nadwagę, albo to ciężarna kotka – chyba raczej to drugie. Wygląda na zagubioną. Szykuje się do skoku, więc ustawiam się z aparatem, maksymalny zoom i czekam, by zrobić fajne zdjęcie. Kątem oka widzę grupę hałaśliwych Japończyków – już mnie zobaczyli, za późno na schowanie aparatu. Wszyscy rzucają się na barierkę, wyciągają miniaparaty i pstrykają na oślep. Kot sfotografowany takim sprzętem będzie miał na zdjęciu wielkość łebka od szpilki, ale to nie ważne – jest atrakcja, więc trzeba ją cyknąć.
Najchętniej fotografowany kot świata

Idziemy dalej. Przy Wartburgu typowo turystyczne obiekty – restauracja, budka z lodami, miejsce, w którym za 3 euro można kupić widokówkę (w innych miejscach kosztowałaby 30 centów) lub w 5 minut zrobić sobie zdjęcie z zamkiem wraz z podpisem – wygląda jak punkt wydawania „Hero Cards” dla tych, którym udało się wdrapać na pierwszą od dołu wieżyczkę muru chińskiego. I ciekawostka – tak jak wszędzie, i tu jesteśmy obserwowani :-)
Smile! You're in candid camera!

 

Trud „wspinaczki” rekompensuje nam wspaniały widok na okolicę i na sam Wartburg. No i można sobie zrobić fajną fotkę z historycznymi armatami.
Wartburg w całej okazałości...

... i armata też niczego sobie

Do zwiedzania wnętrz zamku kolejka. Więc wybieramy mniej obleganą atrakcję: wejście na wieżę widokową. Trzeba zapłacić 50 centów, by uruchomić bramkę – taką, jak w metrze. Warto, bo widok z wieży jest wspaniały – w dali wspaniałe soczyście żółte pole rzepaku. Niektórzy zresztą mają te widoki za darmo, bo co to za problem przejść pod bramką.
Najpierw bramka...

... Potem fotka z rzepakowym polem
I turyści, i nietoperze są tu mile widziani. Specjalny znak informuje, że żadnemu nietoperzowi na Wartburgu włos z głowy nie spadnie.
Obiekt przyjazny nietoperzom

Warto odwiedzić Wartburg, choć bliższe mojemu sercu są mniej komercyjne atrakcje, których w Niemczech zdecydowanie nie brakuje. Do nich na szczęście artyści-graficiarze z Ukrainy jeszcze nie dotarli ze swym patriotycznym przesłaniem.

No comments:

Post a Comment