Zapraszam na blog podróżniczy o wyprawach do krajów Azji, Europy, Afryki Północnej i Ameryki Środko

1.31.2014

/ŚWIAT/ Setny wpis na blogu, czyli jak wygląda raj na ziemi


Z okazji moich urodzin postanowiłam napisać setny esej na bloga … Choć nie o statystyki mi chodzi – raczej o to, by podzielić się wrażeniami z podróży i utrwalić ulotne chwile. By zapamiętać momenty zabawne i te spędzone w zadumie nad różnorodnością świata. Cieszę się z maili, które świadczą o tym, że to, co piszę, bywa ciekawe i przydatne dla innych.

Czasem myślę o wszystkich miejscach, które udało mi się zobaczyć i o ludziach, których spotkałam. Jest taki dowcip, że w piekle są amerykańskie żony, angielskie jedzenie, włoski porządek i francuskie samochody. A jak można na podstawie wrażeń z podróży wyobrazić sobie raj? 

Najbliższy nieba wydał mi się Singapur – a konkretnie wyspa Sentosa położona na południe od Metropolii Lwa. Już sama jej nazwa – pochodząca od słowa „spokój” w języku malajskim  – wiele mówi o nastroju tego miejsca. Słońce, piękne fontanny, morze… I zapach  będący chyba mieszanką woni ciepłego wiatru i łakoci z ogromnego sklepu ze słodkościami. Gdy zeszłam z ruchomego chodnika prowadzącego ze stałego lądu i zrobiłam pierwszy krok na wyspę, poczułam, że jestem w raju.


W tym niebiańskim miejscu brakowało tylko jednego – rajskiej plaży. Choć ta z filmu „The Beach” jest w Tajlandii, to mnie najbardziej zachwyciło atlantyckie wybrzeże Kuby. Samemu głównemu kurortowi tego regionu – Varadero – daleko jest do ideału: przypadkowa architektura, smętne bazary, słabe jedzenie, komary, smród rafinerii. Ale gdy tylko przez pas chaszczy dotrze się na plażę, brzydota miasteczka natychmiast odchodzi w zapomnienie. Biały piasek i turkusowa woda. A do tego stanowiska do masażu, na których pod delikatnymi karaibskimi dłońmi rajska plaża wydaje się jeszcze bardziej niebiańska.


Na Olimpie serwowano ambrozję, w niebie też chciałoby się pić najlepsze drinki. Ja wybieram Singapore Sling: gin, wiśniowa brandy, sok cytrynowy,  woda gazowana, syrop cukrowy, plasterek limonki, lód i szczypta magii… Nic nie smakowało mi tak, jak jego słodycz z nocnym Singapurem w tle.


Najtrudniej jest mi zdecydować się na menu do wymarzonej krainy. Wiem jedno: mój raj na pewno nie będzie wegetariański. Nie wybiorę ani osławionej kuchni tajskiej ze względu na zbytnią ostrość i mocny smak liści limonki, ani japońskiej, bo ryby w końcu się znudzą ani indyjskiej, bo ile można jeść curry. Kuchni brytyjskiej wcale nie uważam za najgorszą na świecie – głównie ze względu na an(g)ielskie śniadanie i mistrzowskie puree ziemniaczane – ale na pewno nie przyznam jej miejsca na podium. Kuchnia polska, którą cechuje niezwykła rozmaitość smaków, jest jedną z moich ulubionych i tą, do której (oczywiście w wydaniu mojej Mamy) zawsze tęsknię w dalekich wojażach. Ale na rajską wieczność zdecyduję się na kuchnię niemiecką – głównie ze względu na knedle i steki z wypasanej na zielonych bawarskich łąkach krowy. Prostota tego dania pewnie nie pasuje do Singapore Slinga i karaibskich plaż, ale w końcu wyśniony raj mogę budować bez dbałości o spójność. Marzenia to marzenia - rządzą się swoimi prawami.



W raju też trzeba gdzieś mieszkać. Ja na wieczność wybrałabym biały marmurowy arabski pałac – tak piękny, jak Meczet Szejka Zajeda w Abu Dhabi. W garażu obok stylowego oldtimera postawiłabym sobie takie jedno ładne czerwone auto, jakich wiele na ulicach Dubaju :-)


Religia – czy w raju jest potrzebna? Jeśli tak, to proponuję buddyzm, bo jego obrzędowość jest piękna, bogata i pełna radości. A przeciągłe ooooooummmm wydobywające się z mocnych płuc ubranych w pomarańczowe szaty mnichów zawsze wprawia mnie w dobry nastrój.


Jaki ustrój wybrałabym na obowiązujący w niebie? Nie wiem. Byłam w demokracjach, królestwach, monarchiach konstytucyjnych, dyktaturach, państwach totalitarnych. Wszystkie miały więcej wad niż zalet. Utopia pozostanie chyba na zawsze snem z kart książek. Ale czy snem najlepszym z możliwych? „Mieszkańcy Utopii dzielą dobę na 24 równe godziny, z czego tylko sześć przeznaczają na pracę fizyczną, i to w następującym porządku: przed południem pracują 3 godziny i potem jedzą obiad, po dwugodzinnym zaś odpoczynku znowu pracują 3 godziny i kończą dzień wieczerzą. (...) Kładą się spać około godziny ósmej i śpią 8 godzin.” – pisał Thomas Moore. Praca fizyczna? Chodzenie do łóżka o 20.00? Ja inaczej sobie wyobrażam raj. A jak?... No cóż, nad ustrojem muszę jeszcze pomyśleć – może kiedyś znajdę kraj, który wyda mi się pod tym względem idealny. Za to piję dziś urodzinowy toast.



1.28.2014

/ŚWIAT/ Żarty multi kulti

 
Dowcipy wiele mówią o kulturze – bo ludzie w różnych krajach śmieją się z bardzo różnych rzeczy. Choć stosunki damsko-męskie, teściowe i policjanci to właściwie tematy dość uniwersalne…  No i oszczędność, a właściwie ludzie oszczędni – z tym, że dla Anglików są to Szkoci, a dla Niemców – Szwabi. Frywolność dowcipów nie wszędzie jest akceptowalna - z pozoru niewinny żart "Czemu kobiety zawsze oglądają filmy porno do końca? Bo czekają aż główni bohaterowie wezmą ślub" nie w każdym kraju wywoła uśmiech. W pełni powszechne i mniej kontrowersyjne są za to zabawy językowe, oparte na przykład na dwuznaczności słów (te bywają niestety najtrudniejsze do przetłumaczenia), no i oczywiście anegdoty o innych narodach i kulturach  – w szczególności o sąsiadach, których przywary chętnie dostrzegamy i wyśmiewamy (Niemcy mawiają na przykład o Austriakach, że trudno jest traktować poważnie ludzi mieszkających w kraju o kształcie sznycla).

Kiedyś w "Die Welt" widziałam ranking najbardziej dowcipnych narodów. Na pierwszym miejscu byli w nim Amerykanie (pewnie dzięki "stand up comedians", od których występów w szwach pęka Youtube), zaraz za nimi - co ciekawe - Hiszpanie (czego nie zgadłabym po obejrzeniu "Los amantes pasajeros"), Włosi i Brazylijczycy. Niemcy uplasowali się na pozycji piętnastej, Polacy nie załapali się niestety w pierwszej dwudziestce.

Tak czy owak śmiech to zdrowie. Oto więc kilka żartów z różnych krajów, które zebrały się przez lata w moich notatnikach. 


AUSTRALIA – farmerzy i endemity 

Farmer z Teksasu przyjechał do Australii na wakacje. Tam poznał lokalnego farmera, który zaprosił go do siebie. Australijczyk najpierw pokazał gościowi swoje pola pszenicy. Teksańczyk na to:
- E tam, nasze pola są dziesięć razy większe.
Poszli oglądać krowy. Teksańczyk mówi:
- E tam, moje bawoły są dwa razy większe od twoich krów.
Wkurzony Australijczyk pokazuje Amerykaninowi kangura.
- O rany, a co to tak skacze? – pyta Teksańczyk.
- Jak to, nie macie w Ameryce świerszczy? 


USA – samo życie 

W Nowym Jorku otwarto sklep z szyldem „Mężowie” oferujący towarzyszy życia dla kobiet. Na drzwiach wywieszono instrukcję „Sklep wolno ci odwiedzić tylko jeden raz. Jest w nim sześć pięter, a jakość produktów rośnie z każdą kondygnacją. Na każdym piętrze możesz wybrać towar lub zdecydować się, że schodami ruchomymi wjeżdżasz wyżej. Nie wolno ci się jednak cofnąć – zjechać możesz tylko w celu opuszczenia sklepu”.

Kobieta wchodzi do sklepu, by wybrać męża. Na pierwszym piętrze widzi szyld „Ci panowie mają pracę”. Chwilę się waha, ale wjeżdża wyżej. Piętro drugie: „Ci mężczyźni mają pracę i kochają dzieci”. Kobieta myśli, że to już całkiem nieźle, ale chciałaby więcej. Wjeżdża na trzecie piętro: „Ci mężczyźni mają pracę, kochają dzieci i są przystojni”. „Wow” – myśli Jane – i zachęcona jedzie dalej. Czwarte piętro: „Ci mężczyźni mają pracę, kochają dzieci, są przystojni i pomagają w pracach domowych”. „Oh, God” myśli kobieta i… jedzie dalej. Piętro piąte: „Ci mężczyźni mają pracę, kochają dzieci, są bosko przystojni, pomagają w pracach domowych i traktują kobiety jak królowe”. Jane jest skuszona, ale jedzie jednak na szóste piętro. A tam szyld: „Jesteś gościem numer 41 356 738 na tym piętrze. Stworzyliśmy je tylko po to, by udowodnić, że kobiety nie da się zadowolić. Dziękujemy za wizytę w sklepie ‘Mężowie’.”

Ta sama sieć otworzyła też przy tej samej ulicy w Nowym Jorku sklep „Żony”. Zasady zakupu były identyczne. Na pierwszym piętrze wywieszono szyld „Te kobiety z uwagą słuchają mężczyzn”. Piętra 2, 3, 4, 5 i 6 nigdy nie zostały odwiedzone przez żadnego mężczyznę.
 


INDIE – kontakty przedmałżeńskie 

Dziewczyna mówi do narzeczonego:
- Gdy się pobierzemy, chcę dzielić z tobą wszystkie troski i pomagać ci rozwiązywać problemy.
Chłopak na to:
- Ale ja nie mam żadnych trosk ani problemów.
- To dlatego – odpowiada dziewczyna – że jeszcze nie jesteś żonaty. 


CHINY – byle z szacunkiem 

Nauczyciel pyta się ucznia:
- Gdyby został ci jeden dzień życia, to dokąd byś poszedł?
Uczeń na to:
- Nigdzie bym się nie ruszył, został bym w szkole.
- Naprawdę? Ale z ciebie pilny uczeń!
- Nie, to nie o to chodzi. Po prostu dzięki temu żyłbym dłużej. Pana lekcje tak się ciągną, że czasem wydaje mi się, że trwają rok. 


NIEMCY – rubaszna małpka 

Do baru wchodzi człowiek z małpą. Małpa strasznie rozrabia, przewraca stołki, w końcu wskakuje na stół bilardowy i łyka jedną z bil.
- Widzi pan, co wyrabia ta pańska małpa? – pyta barman właściciela zwierzątka.
- Tak, ona tak zawsze…
Człowiek z małpą wychodzi, ale po tygodniu znów pojawia się w barze. Małpa skacze, hałasuje, rozrabia, w końcu bierze orzeszek z miski. Najpierw wkłada go sobie w zadek, a potem… zjada.
- No nie, tego już za wiele – mówi barman. – Widzi pan, co robi pańska małpa? Najpierw wsadza orzeszek w tyłek, a potem go zjada.
- A tak – odpowiada właściciel małpy. – Ona faktycznie stała się ostrożniejsza od tej historii z kulą bilardową. Teraz zanim coś zje, zawsze najpierw sprawdza średnicę. 


ROSJA – Zaporożec kontra Ferrari 

Nowobogacki Rosjanin i starszy pan leżą obok siebie na szpitalnych łóżkach.
- Jak się tu znalazłeś, staruszku? – pyta ten pierwszy.
- Jechałem sobie moim starym Zaporożcem, w który wmontowałem silnik lotniczy z Messerschmitta. Nagle zobaczyłem Ferrari. Postanowiłem je wyprzedzić. Niestety rozpędziłem się za bardzo i wylądowałem na drzewie. A co stało się tobie?
- Jechałem sobie moim Ferrari. Nagle zobaczyłem, że wyprzedza mnie Zaporożec. Pomyślałem, że silnik przestał mi działać i mój Ferrari stoi. Otworzyłem więc drzwi i wysiadłem z samochodu… 


AUSTRIA – grunt, że w mundurze 

Policjant Huber wraca wcześniej z komisariatu do domu. Jego żona leży już w łóżku i ma zamknięte oczy. Hubert ściąga więc mundur po ciemku, żeby jej nie obudzić. Już ma wejść pod kołdrę, ale wtedy żona przebudza się i prosi:
- Kochanie, strasznie chce mi się pić, jedź na stację benzynową i przywieź mi piwo.
Huber wciąga więc z powrotem mundur i jedzie na zakupy. Na stacji benzynowej bierze piwo z półki i idzie zapłacić.
- Panie Huber, a pan już nie pracuje w policji? – pyta się kasjer.
- A dlaczego pan tak myśli?
- Bo ma pan na sobie mundur celnika. 


SZWAJCARIA – sąsiad zza miedzy 

Szwajcar i Austriak siedzą w knajpie i oglądają w telewizji wiadomości. Jest 20.05. Na ekranie widać mężczyznę stojącego na dachu budynku.
Szwajcar mówi:
- Zobacz, on zaraz skoczy.
Austriak na to:
- Zobaczymy, może nie skoczy.
A Szwajcar:
- Skoczy na pewno.
Austriak:
- Nie wiadomo. Czasem się cofają i nie skaczą.
Na to Szwajcar:
- Załóżmy się o 100 franków. Jestem pewien, że skoczy.
Mężczyzna na ekranie rzeczywiście skacze.
- Skąd wiedziałeś, że tak będzie? – pyta się Austriak.
- To proste, widziałem już to doniesienie w wiadomościach o 18.00.
- Ja też widziałem wiadomości o 18.00 – mówi Austriak. – Ale nie sądziłem, że ten facet skoczy jeszcze raz. 


ANGLIA – szczypta autoironii 

- Wiesz co robię, jak mam problem? – pyta się dziewczyna koleżanki.
- Nie, co robisz?
- Śpiewam.
- I co, pomaga?
- Tak. Bo wtedy słyszę swój głos i on jest znacznie gorszy niż każdy problem. 


SZWECJA – ach, ci Norwegowie 

Sven Junior przychodzi do domu i mówi do swego taty, Svena:
- Tato, okazało się że mam największe stopy. Dużo większe niż pozostali szóstoklasiści. Czy to dlatego, że mamy norweskich przodków?
- Nie, synu. To dlatego, że masz dziewiętnaście lat. 


NORWEGIA – mała zemsta na sąsiadach 

Autobus z norweską wycieczką jedzie do Włoch. Czas się dłuży. Przewodnik pyta więc, czy ktoś mógłby opowiedzieć jakiś dowcip. Zgłasza się młody chłopak:
- Ja znam fajny żart. O Szwedach.
- Nie, nie mów go. Jestem Szwedką – krzyczy kobieta z tylnego siedzenia.
- Nie szkodzi – mówi chłopak. – Potem wytłumaczę pani, o co chodziło w dowcipie. 


FINLANDIA – przy kieliszku 

Mika i Peppe nie widzieli się od lat. Postanowili więc wyskoczyć do knajpy „na jednego”. Po pierwszym shocie Peppe pyta:
- Co tam u ciebie?
Mika odmrukuje coś pod nosem. Piją dalej.
- Jak tam twoja żona? – pyta Peppe.
Mika tylko chrząka i wychyla kieliszek.
- A jak praca? – nie odpuszcza Peppe.
- Perkele (do diabła)! – krzyczy Mika. – Przyszliśmy tu pić czy gadać? 


POLSKA – sucharek z babą 

Przychodzi baba z dzieckiem do lekarza.
- Czy dziecko przechodziło odrę? - pyta lekarz.
- Ta gdzie tam, panie, my zza Buga...

1.07.2014

/BERLIN/ Zgryźliwy Bernd i Ciotka Heniek, czyli Berlin dla dzieci i dla dorosłych


Berlin zawsze czymś zaskakuje. Nieważne, jak często się tu bywa i jak wiele kilometrów przeszło się tutejszymi ulicami, nigdy nie udaje się do końca zgłębić wszystkich zakątków i tajemnic tego miasta. Po trosze dlatego, że jest ich tak wiele, a po trosze z tego powodu, że ciągle się tu coś przebudowuje, dobudowuje i zmienia. Świadczy o tym choćby las dźwigów budowlanych dobrze widoczny z tarasu na dachu Reichstagu.



Pierwsze zaskoczenie: zlikwidowano Tacheles, mekkę alternatywnych artystów i dziwaków z całego świata. Od lat rozdawano tu ulotki zachęcające do protestów przed zburzeniem nadszarpniętych zębem czasu budynków, w których zagnieździły się atelier malarzy i grafików i przycupnęły dziwaczne recyklingowe rzeźby, ale nie wierzyłam, że to kiedykolwiek się stanie - w końcu Tacheles przyciągało rzesze turystów i dobrze żyło ze sprzedaży choćby pierścionków zrobionych z wygiętych główek widelców. Ale jednak teren przy Oranienburger Straße okazał się zbyt cenny i 4 września 2012 roku ostatecznie zamknięto wszystkie działające tu pół- i nielegalnie galerie. Kultowe miejsce istnieje od tego czasu już jedynie wirtualnie i na razie w dość skromnej formie pod adresem http://kunsthaus-tacheles.berlinin3d.com.



Drugie zaskoczenie: namioty uchodźców, między innymi z Syrii, Lampedusy i Turcji, rozbite w samym sercu Kreuzbergu. Od października 2012 w obozie „Refugee Camp“ na Oranienplatzu mieszka około dwustu osób. To już niemal małe miasto - z zaimprowizowaną kafejką, ryneczkiem - i wywieszonymi wokół transparentami. "Żaden człowiek nie jest nielegalny" - to hasło to już niemal klasyk, a obok: "Żądamy zniesienia Residenzpflicht", czyli de facto zakazu swobodnego poruszania się po kraju. Nie wnikajmy w zawiłości polityczne. Dla turysty to miasteczko to z jednej strony szokujący nieco widok: las białych namiotów plus rzeka wozów policyjnych (dziś akurat była kolejna demonstracja), z drugiej zaś utrudnienie komunikacyjne: autobus M29 ma skróconą trasę, bo nie da się tamtędy przejechać - a więc do klubów trzeba dojść na piechotę.


Zaskoczeń będzie więcej, ale póki co jest 11.05 w sobotę, pociąg EC z Warszawy dojeżdża właśnie do dworca Berlin Ostbahnhof. Plan jest prosty: w dzień zabawa z dzieciakami, w nocy fun bez dzieci. Jako że ma być jednocześnie wesoło i nie za drogo, dwie atrakcje - według różnych wiarygodnych doniesień drogie i przereklamowane - świadomie odpuszczamy: Legoland Discovery Centre w Sony Center oraz Tropical Islands w Krausnitz.

Dzieciaki witają mnie entuzjastycznie, szybko kupuję bilet dzienny na komunikację - metro, kolejkę miejską, tramwaje i autobusy - płacąc w automacie 6,70 euro (z niewiadomych przyczyn dwa bilety ważne do 3 w nocy kolejnej doby są tańsze niż jeden na 48 godzin). Szybko wsiadamy do metra, bo śpieszymy się na seans "Krecika" do Movimento - najstarszego działającego do dziś kina Niemiec. Budynek przy  Kottbusser Damm 22 zbudowano w 1905 roku, a dwa lata później uruchomiono tu kinematograf. Na początku XX wieku w istniejących do dziś dwóch salach organizowano niezwykłe "lustrzane projekcje" - film wyświetlano niejako z tyłu przezroczystego ekranu, który łączył oba pomieszczenia, a by napisy widoczne były klasycznie, nie od tyłu, obraz korygowano za pomocą specjalnego zwierciadła. 



Dziś kino łączy w sobie dawny charme z współczesnością - w postaci maszyny z pop-cornem (który dostępny jest w dwóch wariantach - z solą na słono lub z karmelem na słodko), lodówki z piwem uprzyjemniającym seanse czy sklepiku z ambitnym kinem na DVD. Nietypowe oznaczenia toalet też wyrażają ducha współczesnego Berlina. Po zwiedzeniu małego jak na dzisiejsze standardy kina idziemy do sali numer jeden na "Krecika" - kreskówkę dostępną dzięki oszczędności dialogów bez bariery językowej dla dzieci i dorosłych na całym świecie. Seans trwa 45 minut, dzieciaki piszczą, jak Krtek przebiega przez nowoczesne wielopasmowe ulice Pragi pełne trąbiących skód i zaporożców i śmieją się, jak straszy maską lwa w ZOO. A dorośli - bo i oni są na seansie, często sami, bez maluchów - podróżują w świat swoich lat szczenięcych.



Po seansie trzeba coś zjeść. Mijamy punkt Türk Telekom, sklepy z modą rodem z Grand Bazaaru w Stambule, odlotowe salony piękności, reklamę szkoły specjalizującej się w nauce niemieckiego dla początkujących, orientalną kawiarnię, grupkę kobiet w kolorowych chustach na głowach. Nic w tym dziwnego - Berlin to w końcu trzecie co do wielkości tureckie miasto. 



Na Kreuzbergu czekają na nas bary i restauracje z potrawami z niemal całego świata - są kebaby, pizze, makarony, tajiny, brakuje tylko... kuchni niemieckiej. Wchodzimy do "Indian Dhaba Mitra" przy Hasenheide 11, do kolorowego pomieszczenia pachnącego mieszanką różnych masali. Dzieci rozczarowane są brakiem swojego ulubionego dania lunchowego, czyli frytek, ja po przejrzeniu ogromnej karty zamawiam Aloo Palak, czyli kartofle ze szpinakiem. Z jakiegoś powodu wyobrażam sobie zgrabną zapiekankę z żółto-zielonymi warstwami, a dostaję... coś zupełnie innego



Na szczęście bardzo oryginalną w smaku i wyglądzie potrawę mogę popić berlińskim specjałem - czerwoną wersją Berliner Weisse, czyli piwem pszenicznym z sokiem malinowym podawanym w oryginalnej szerokiej szklance. Według źródeł historia tego napoju - zbliżonego nieco do "damskiego piwa" serwowanego w Warszawie, ale z wyraźnym pszennym posmakiem - sięga XVI wieku. Żołnierze Napoleona I nazywali go ponoć - nie wiadomo, czy z podziwem, czy z ironią - „Champagne du Nord“, czyli "szampan północy". Wieczorem dane mi będzie spróbować jego kwaśnej wersji zielonej - z syropem z Waldmeister, czyli z marzanki wonnej, byliny leczniczej występującej również w Polsce. Nie podjęłam jeszcze decyzji, która smakowała mi bardziej - oba warianty są pyszne i odświeżające.



Po posiłku jedziemy linią U7 do stacji Möckernbrücke, by zwiedzić historyczną świątynię handlu - KaDeWe, czyli "Kaufhaus des Westens", młodszego brata paryskiego La Fayette. Najsłynniejszy dom towarowy Niemiec otworzył swe podwoje 27 marca 1907 roku, po zniszczeniach wojennych odbudowano go w podobnej formie - rozbudowując jedynie szóste piętro gromadzące przysmaki z całego świata, na którym dziś są drugie co do wielości delikatesy na świecie. Cały obiekt zresztą - mający w sumie 60 000 m² powierzchni - jest największym tego typu w całej kontynentalnej Europie.



Już od wejścia poraża nas luksus - światowe marki, drogie butiki, a w perfumerii nawet specjalne berlińskie perfumy we flakonie w kształcie wieży telewizyjnej ze szklaną kulą. Złotą windą wjeżdżamy na piętro ze słodkościami, bo dzieci mają ochotę na lody. W ich poszukiwaniu mijamy stoiska z herbatami świata, słodyczami marki Godiva i ogromną Bramę Brandenburską zrobioną w całości z czekolady.



Z szóstego piętra spoglądamy w dół na ustrojone świątecznie patio i w górę na najwyższe restauracyjne piętro, a potem przejeżdżamy schodami ruchomymi przez tematyczne piętra - ubrania, wyposażenie wnętrz, zabawki. Wychodzimy na ciemne już ulice i idziemy wzdłuż Tauentzienstraße: z lewej strony ciąg luksusowych witryn, a z prawej na chodniku żebracy wyciągający ręce do przechodniów.



Podziwiamy dekoracje świąteczne zdobiące jeszcze główne arterie miasta i Gedächtniskirche - kościół pamięci zwany przez Berlińczyków "zgniłym zębem". Rzeczywiście jego poszarpany zarys nie pasuje do blichtru handlowej okolicy i jest niczym fałszywy ton odwracający uwagę od szału zakupowego.



Zapada noc, zmęczone długim dniem dzieci idą spać. Pewnie przyśni się im Krecik. A my ruszamy na podbój kreuzberskich klubów polecanych przez miesięcznik queerowy "Siegessäule" dystrybuowany bezpłatnie w nakładzie 53 000 egzemplarzy w Berlinie i Poczdamie. Zaczynamy od "Tante Horst" przy Oranienstraße - miejsca, którego nazwa (w wolnym tłumaczeniu coś jak "Ciotka Heniek") wiele mówi o jego charakterze. Na drzwiach oznaczenia, które mówią jeszcze więcej: "Lokal dla palących - wstęp od 18 lat" i "Kein Bock auf Nazis", czyli ekstremalnie prawicowym dziękujemy. Ludzie siedzą przy barze i małych okrągłych stolikach, piją drinki (tańsze niż w Warszawie: po 4,5 - 5,5 euro), palą i rozmawiają starając się przekrzyczeć głośną muzykę. Dziś przy pulpicie didżejskim stoi artysta z Beb.Welten miksując dwiema rękami techno z winylowych płyt. Komu się podoba, może dobrowolnie wpłacić dla DJ-a symboliczne jedno euro przy kasie.



Po kilku rundkach ruszamy dalej - do Südblocku przy Admiralstraße 2. Tu też na drzwiach są oznaczenia - tęcza i znaczek dostępności dla niepełnosprawnych na wózku. Miejsce reklamuje się jako punkt spotkań sceny queerowej i "idealna kreuzberska mieszanka". I rzeczywiście widać tu szacunek dla stylu życia dzielnicy - śniadanie serwowane jest do 16.00, a z toalet mogą korzystać nie tylko kobiety i mężczyźni, lecz również "trzecia płeć". Genderyzm zadomowił się tu już na dobre.



W karcie drinki, piwo, wino, wódka. Na scenie nikt dziś nie gra; z głośników nasze uszy atakuje mechaniczne techno. Pod sufitem kręcą się lustrzane kule disco. Czujemy się trochę jak w knajpie z lat osiemdziesiątych, a trochę jak w scenografii rodem z filmów Xaviera Dolana. Może zaraz wejdzie tu Beata Kozidrak, może zjawią się Marie i Francis. Tymczasem obok nas przy stoliku z lewej obściskują się dwaj młodzi chłopcy, a pod stolikiem z prawej ziewa znudzony pies.



Trzeba przespać się trochę przed kolejnym dniem atrakcji z dzieciakami, jadę pełnym przemieszczających się między imprezami ludzi metrem do Hotelu Beethoven przy Hasenheide. Udało mi się tam zdobyć pokój w okazyjnej cenie. W nocy przed drzwiami żegna mnie obraz wynaturzonego kleryka, rano wita pyszne śniadanie i neony kasyn po drugiej stronie ulicy.



Biegnę do metra - zaraz rozpoczyna się bowiem kolejny dzień atrakcji. Mijam fragment muru berlińskiego, coraz większą rzadkość niestety. Ponoć likwidacją zagrożona jest nawet East Side Gallery, w której obejrzeć można 1,3 kilometra pozostałości Berliner Mauer ozdobionych kolorowym graffiti. Wśród płyt jest też ta z wielokrotnie reprodukowanym obrazkiem przedstawiającym Breżniewa całującego w usta Honeckera. 



Docieram do stacji Kottbuser Tor i z niedowierzaniem patrzę na okolice Südblocku, wczoraj tak tłumną, roztańczoną i pełną energii. Jest 9 rano i... całkowita pustka. Tylko jeden bezdomny prosi mnie przechodząc o 2 euro. Oznaki życia dostrzegam dopiero na budce telefonicznej - tak, to są z pewnością pozostałości wczorajszej imprezy...



Dzisiejsze zwiedzanie zaczynamy od niekwestionowanego highlightu dla dzieci i dorosłych, czyli od szklanej kopuły Reichstagu. Kilka dni wcześniej wypełniłam formularz na https://visite.bundestag.de/BAPWeb/pages/createBookingRequest.jsf i dostałam potwierdzenie zgody na wejście w niedzielę o 10.30. Jego wydruk dzierżę w dłoni, strażnik legitymuje nas, sprawdza zgodność podanych danych i kieruje do kontroli bezpieczeństwa. Dzieci słusznie konstatują, że jest ona dokładnie taka sama jak na lotnisku.



Idziemy do neorenesansowego budynku z końca XIX wieku, wchodzimy pod schodach, mijamy szklane drzwi, bierzemy materiały informacyjne i wraz z większą grupą wjeżdżamy windą na otwarty taras u stóp kopuły. Po drodze z lady bierzemy mikroporty z audioguide'ami. Dla dzieci jest specjalna wersja przybliżająca meandry niemieckiej demokracji z wykorzystaniem głosów postaci z serii "Bernd das Brot". Do naszych maluchów przy dźwiękach muzyki przemawia sam Bernd - przypominający nieco Sponge Boba bochenek białego chleba z buzią i kończynami, zgryźliwy dziwak, którego ulubionym zajęciem jest uczenie się na pamięć wzoru tapety na ścianach. Dziś Chlebuś ma na szczęście lepszy nastrój niż zwykle i z entuzjazmem mówi do maluchów przez słuchawkę.



Wchodzimy z tarasu do mierzącej 38 metrów w poziomie i 23,5 metra w pionie kopuły. Dzieci się śmieją i biegną po dwustutrzydziestometrowym ślimaczym chodniku w górę. My mamy w słuchawkach mniej rozrywkową wersję tekstu, ale dowiadujemy się za to wielu ciekawostek historycznych i technicznych, a także tego, co w danym momencie widać za szybą (mikroporty aktywują się automatycznie w odpowiednich punktach zwiedzania). 



Z prawej zabytki Berlina, z lewej lustrzana kolumna, u góry niebo, u dołu sala plenarna z niebieskimi krzesłami. Dochodzimy na samą górę ważącej ponad 800 ton kopuły - aż do otwartego kolistego dachu oraz znajdującego się pod nim metalowego kotła, z którego odzyskiwana jest woda z wpadającego doń deszczu. Ze słuchawek bombardują nas informacje o nowoczesnym koncepcie energetycznym budynku. Na przykład o tym, że 82% zapotrzebowania na prąd pokrywane jest dzięki ogniwom słonecznym na dachu i dwóm elektrowniom wykorzystującym biosurowce. Albo o tym, że doo ogrzewania i chłodzenia Reichstagu wykorzystywana jest energia geotermalna.



Po wizycie w parlamencie, po której dzieci postanowiły napisać list do Angeli Merkel i spytać ją, czy ma psa lub kota, kolejny highlight: przejazd setką, double deckiem, na którego trasie leży między innymi Brama Brandenburska, pałac Bellevue - siedziba prezydenta Niemiec, Dom Kultur Świata, ZOO mogące się pochwalić największym bogactwem zwierząt w Europie i upamiętniająca zwycięstwa wojsk pruskich z końca XIX wieku kolumna zwycięstwa zwana Złotą Elzą. Zwykle w czasie jazdy można też podziwiać w Tierparku, berlińskich płucach miasta stworzonych na bazie dawnych terenów łowieckich, "łąkę golasów", na której miłośnicy FKK w stroju Adama ćwiczą jogę lub pilates. No ale w zimie trawnik zamiast błyskać golizną świeci jedynie pustkami.



Do setki wsiadamy na przystanku początkowym przy Bahnhof ZOO (posilając się przedtem tanią chińszczyzną w jednym z dworcowych barków), by zająć najlepsze widokowo miejsca: z samego przodu u góry. Miłe jest to, że nie trzeba kupować dodatkowego biletu - wystarcza ten na komunikację miejską. 



Po trwającej pół godziny przejażdżce przesiadamy się do S-Bahn, szybkiej kolejki miejskiej, i jedziemy do stacji Priesterweg. Tam na dzieci czeka kolejna atrakcja i trzeci już w ten weekend bajkowy bohater - Peterchen, czyli Piotruś lecący na Księżyc. Jego przygody obejrzymy w otwartym w roku 1987 Zeiss-Großplanetarium - jednym z najnowocześniejszych i największych tego typu obiektów w Europie. 



Wstęp na seans "Peterchens Mondfahrt" kosztuje 6,70 euro. Miejsca w przykrytej symbolizującą nieboskłon kopułą sali są nienumerowane, więc po otwarciu drzwi dziki tłum dorosłych i dzieci wbiega do sali rzucając kurtki na najatrakcyjniejsze fotele. Światło gaśnie, odchylamy oparcia do tyłu i patrzymy w górę. Nad nami pojawiają się ogromne postacie wróżek, potworów i innych bajkowych stworów - momentami tak przerażające, że dzieci piszczą i popłakują. Nawet główny bohater historii, Piotruś, wygląda delikatnie mówiąc upiornie. Głos czyta opowiadanie, którego streścić nie jestem w stanie, gdyż przymknęłam na chwilę oczy, a gdy je otworzyłam, to było już po bajce.



Po seansie rozochoconym dzieciakom i znudzonym dorosłym zafundowano jeszcze dwie atrakcje. Najpierw kopuła przycieniła się i pojawiły się na nich gwiazdy, a potem rysunki konstelacji. Moderator pokazał, gdzie jest gwiazda północna, a gdzie poszczególne znaki zodiaku. Następnie zaś kazano nam zapiąć wirtualne pasy i puszczono nas w szaloną przejażdżkę rollercoasterem. raz widzieliśmy budynki normalnie, raz odwrócona; zdawało się, że naprawdę mkniemy rozpędzonym wagonikiem przez nocne miasto pokonując z szaloną prędkością kolejne wiraże. To na dobre rozbudziło wszystkich dorosłych, którzy przysnęli w czasie bajki.

Po wyjściu z sali obejrzeliśmy kilka eksponatów wystawionych w holu. Szczególnie zabawne były wagi, na których można było sprawdzić, ile ważyłoby się na gwieździe neutronowej, Słońcu czy Plutonie. 



Niedziela wieczór, berliński weekend z dzieciakami nieubłaganie dobiega końca. Zaraz z Ostbahnhof odjeżdża pociąg do Warszawy Wschodniej. Na pożegnanie macha mi miś - symbol Berlina. Tak kolorowy jak atrakcje tego miasta.



P. S. Jakość zdjęć w tym artykule jest wypadkową dynamiki wyjazdu, ruchliwości trzymanych za ręce dzieci i ciężkich przejść aparatu :-)



ZAPRASZAM TEŻ NA PRZEJAŻDŻKĘ AUTOBUSEM NR 100 PO BERLINIE



I NA SPACER WEWNĄTRZ SZKLANEJ KOPUŁY REICHSTAGU